piątek, 31 lipca 2009

W przerwie na reklamy...

Same nudy o gotowaniu!

W Londynie jest super!!! Dzisiaj miałam egzamin (na temat roznych teorii politycznych oraz o powiązaniu terroryzmu i polityki realizmu), we wtorek robilam prezentacje o "przyszlosci Marksizmu" a w poniedzialek oddalam recenzje ksiazki o immigracji. Co oznacza, ze ostatnio nie dosypiam! W pierwszym tygodniu pobytu tu JEDYNE co robilam to chodzilam na uniwersytet i odsypialam te 1500km. Bylam padnieta!!! Na zdjęciach ciągle zresztą wychodzę jakby mnie pobili: a ja tylko nieco bardziej oczy podkrążone mam!

Jutro wiec, po 3 intensywnych tygodniach nauki (ja to se wakacje umiem zafundować!!!), mam w planach NIC nie robić tylko spac do soboty rano, a gdybym sie po drodze obudzila, to nigdzie nie wychodze, tylko grzeje sie w ogrodzie i czytam ksiazke o przygodach rowerowych jakiegos Anglika na emeryturze. Znajomi, u ktorych sie zatrzymalam to Pam i ferajna, czyli moi znajomi rowerowi, ktorzy maja odpowiednia literature.

Szybkie wprowadzenie w świat Pam. Pam to ta, która po powrocie z samotnego rowerowania po Europie postanowiła wybrać się na rowerze do Indii. W podróży towarzyszyła jej przyjaciółka Jackie oraz Gary, z którym mieszka i który wcześniej nigdy na rowerze nie jeździł. Postanowił się jednak z Pam kopsnąć, bo tak ją kocha, że wiedział, że nie przeżyje 3-miesięcznej rozłąki. Nota bene, decyzję o wyprawie rowerowej podjął wracając taksówką z pobliskiego pubu, w którym przyjaciele rowerowo witali powracającą z europejskiego tourne Pam. Rower Garego był w tej historycznej chwili razem z nim w taksówce... No ale przecież i tak wszyscy wiedzą, że rower jest najlepszym środkiem transportu na DŁUGICH trasach a nie w mieście!

Ja poznałam Pam w zeszłym roku w pracy w Lądku. Przy obiedzie (firma stawiała!) zaczęłyśmy gadać tak o życiu i śmierci ("a rano zrobłam jajecznicę") i wyszło, że obydwie jeździmy na rowerach. Kiedy powiedziałam, że chciałabym do Brighton pojechać bo po pierwsze mam ochotę się karnąć a po drugie Brighton znam na pamięć z jednego z moich ulubionych seriali (brytyjskiego "Sugar Rush") i teraz chciałabym go zobaczyć "na żywo" (hej! zupełnie jak ze Stanami!), to okazało się, że następnej soboty Pam organizowała z przyjaciółmi właśnie takie "karnięcie się" na południe. Zaprosiła mnie a kiedy zrozpaczona ogłosiłam, że na razie nie mam roweru, zapronowała mi jeden ze swoich. Pozwoliła mi go później zatrzymać przez 2,5 miesiące moich wakacji w Lądku. To również ona przyjechała po mnie do szpitala drugiego dnia mojego londyńskiego rowerowania, kiedy rozwaliłam sobie twarz.
No i Pam to w końcu ta, której nie podoba się, że jakieś głąby w Afganistanie zabijąją cywilów. Postanowiła jednak nie marudzić tylko coś z tym zrobić. Zakasała laska rękawy i zaciągnęła się do ochotniczej armii lądowej! Od dwóch lat co weekend ćwiczy pod okiem wojskowych, co jakiś czas wyjeżdża na tygodniowe szkolenia, no a teraz jest na 2-miesięcznym treningu poprzedzającym jej 7-miesięczną misję w Afganistanie.

Chcę być taka jak Pam gdy dorosnę!!!

Do jej domu przyjechałam około 17tej dwa tygodnie temu. Przywitał mnie Barry, nowy współlokator Pam i Garrego. Barry mieszka tu dopiero od miesiąca. Dwa miesiące temu rozstał się z chłopakiem no i Pam i Garry kazali mu do siebie się wprowadzić. Mają 3-pokojowe 2-piętrowe mieszkanie/dom szeregowy: NIZIEMSKO PIĘKNY. Chcę mieć taki sam!
Mieszkanie dobrze znam, gdyż wpadłam tu w zeszłym roku na parapetówę. Jest świetnie zrobione, w stylu lat 60. Pam i Gary urządzili je za grosze, kupując stare meble na eBay'u (strona aukcji internetowych). Pam i Gary nie są parą, tylko bliskimi przyjaciółmi. Gary ma swojego chłopaka, a Pam swojego.

To teraz te nudy o gotowaniu. Ostrzegam: tylko dla wytrwałych!

To co już przy pierwszej wizycie rzuciło mi się w oczy, poza genialnym wystrojem, to wspaniała kuchnia. Nieco mniejsza niż moja w Paryżewie ale ponieważ nowocześnie i przemyślanie urządzona (bez szafek wypchanych zbierającymi kurz bibelotami) to o wiele bardziej funkcjonalna a przez to większa (tak, wielkość może nie miec nic do rzeczy z wymiarami rzeczywistymi!). No i miałam już możliwość przetestowania jej w praktyce. Genialna! Garry i Pam uwielbiają gotować, więc mają WSZYSTKO. Od zaawansowanego robota kuchennego po najnowszy gadżet taki jak ergonomiczny ubijak do ziemniaków! Mają również 2-metrową półkę pełną książek do gotowania. Wzięłam pierwszą lepszą w poszukiwaniu inspiracji i podziwiając zdjęcia wpadłam na "groszek z wędzoną szynką". Groszek konserwowy mam, szynki nie ale za to z plastiku wyje do mnie zakupiony kilka dni temu indyk, przypominając, że jego termin przydatności mija właśnie dzisiaj. Świetnie! Posłużę się przepisem i zrobię indyczą wariację na temat groszku! Wyszło bez achów i ochów, ale na pewno taki groszek był nieco bardziej fantazyjny niż puszka konserowego smutno-nudnie podgrzana w garnku.

Jedząc zaczęłam wertować kolejne książki w poszukiwaniu przepisów, które mogłyby wprowadzić trochę nowego do mojej kuchni i nauczyć mnie kolejnych trików. Znalazłam maaaaasę wspaniałych przepisów. Idealnych na lato. W jednej trafiłam na genialną zupę kurżetkową i makrelę w cebuli i oliwkach! Mniam! Z innej zaś zaczął do mnie wołać omlet z rukolą i kozim serem, którego wariację jadłam z rok temu i moje kupki smakowe ciągle pamiętają jaki był dobry. Co ciekawe jadłam coś w ten deseń już nawet kilka razy w Londynie, w Paryżu zaś nigdy. Nie ma co: inne miejsce pociąga za sobą inny sposób życia, który odzwierciela się równiez w innym sposobie jedzenia. W Londynie o wiele mniej gotuję. Tylko pracuję, pracuję a w pośpiechu chwytam kanapki czy inne nudne rzeczy ze sklepowej półki. Albo się szlajam po barach czy restauracjach. Czasami można coś fajnego w nich jednak odkryć. Polecam LEON'a i Ping Pong. Kupki smakowe rozpuszczą Wam się z zachwytu!!!

Gotować tak naprawdę zaczęłam dopiero w tym roku w Paryżu. Po przeczytaniu (w końcu do końca) książek o tradycji pięciu przemian i dokonaniu historycznego odkrycia dotyczącego kuchni: "jakie to proste!". Dziś już wiem jak szybko i smacznie mogę coś przygotować i kuchnia mnie nie przeraża, więc gotuję kiedy tylko mogę. Zwłaszcza, że mam czas a kasy na kupowanie gotowych posiłków bądź na włóczenie się po restauracjach nie.

To wszystko po to aby powiedzieć co sobie uświadomiłam: funkcjonalna, dobrze wyposażona kuchnia to dla mnie ważne. Podejrzewałam to już wcześniej, jednak dopiero po tym pełnym kuchennych uniesień dniu dzisiejszym poczułam, że umrę jeśli takiej nie będę miała w moim nowym domu. Kuchnia Garry'ego i Pam sprawiła, że poczułam się BOSKO. Niczym superwoman, która ze świetną kuchnią u boku jest w stanie dokonać wszystkiego. Niemożliwego także! Aaaach...

Okej, tylko żeby nie było, że mi się w głowie poprzewracało. Na rowerze z jedną zapalniczką i jendym rondlem gotowałam i było git! Podrasowywałam moje puszki pięcioma smakami i wychodziły super. Ale dobra kuchnia do jak muzyka dla uszu: inspiruje do smakowych wypraw!

W domu Pam jest serdecznie, ciepło i przyjemnie, tak, że chcę tu zostac. Swing gra i jest mi po prostu dobrze.

piątek, 17 lipca 2009

Epilog

Jedź razem ze mną!

Na samolot zdążyłam (na lotnisku byłam już z dwudniowym wyprzedzeniem), do Londynu szczęśliwie dotarłam (pozdrowienia dla wszystkich) i jedyne co mi się teraz marzy, to kolejna wyprawa!!!

Po zalaniu Was pięciokilometrowymi wypocinami pseudo-literackimi, obiecuję, że do nikogo już nic nie będę wysyłać przez następne 2 miesiące. No bo ile można, nie?!

Dzięki za czytanie!

Karola (która kocha swój rower i swoje łydki!!!)

Bo jestem po prostu ...xxx... (sory, cenzura)! Dla wszystkich, którzy jeszcze nie mieli okazji popodziwiać mojego fryza: tak, ścięłam się na totalną chłopczycę i jest mi z tym dobrze!
I niech nie zmylą Was pozory. To nie okulary na moim nosie acz technologicznie wyrafinowana broń na muchy i inne bliżej niezidentyfikowane obiekty latające.

sobota, 11 lipca 2009

Dzień 14 (pt 10/07/09)

Ostatnia prosta

Budzę się z (fałszywymi) M&Ms ciągle żywymi w żołądku. Nie powinnam była ich wszystkich zjadać, bo to że je kupiłam i że dzieci w Afryce głodują nie oznacza, że po prostu trzeba wszystko zjeść i, że wyrzucanie jest zabronione. Okej, mea culpa, lekcja nauczona! Pomimo iż śniadania nie chce mi się jeść, wiem, że byłoby po prostu nierozsądnym wyjechać na resztkach cukierków, więc coś tam w siebie wrzucam. Jako iż w domu mam nie pokazywać się wcześniej niż około 18tej, planuję sobie późniejszy wyjazd spisując kilka słów na kompie.

O 10 jestem na rowerze. Ostatnia prosta! Nie mogę uwierzyć! To pewnie dlatego jedzie mi się tak dobrze.

Rozmyślam o moich dwóch tygodniach jazdy i zabawy i uzmysławiam sobie, że dopiero teraz, kiedy dobiega ona końca i kiedy znów zbliżam się do prawdziwego świata, zaczyna przebijać się na nowo „normalne” myślenie. Myślenie o tym co dalej, co trzeba zrobić, czego robić nie trzeba itp. I taki niepokój w żołądku. Wakacje się skończą i „co dalej”? (nie Wojtek i Peter, nie mówcie mi „that’s it”!).

W poprzednie dni w ogóle o tym „co dalej” nie myślałam. Tak naprawdę, to o mało czym myślałam. Kiedy ludzie słyszą, że siedzisz przez 10 godzin na rowerze, zachwycają się: oh! Masz tyle czasu na przemyślenia! Zapewniam, że nie. Też myślałam, że będę mogła niektóre rzeczy sobie poukładać, nad innymi się zastanowić, przemyśleć jakieś problemy i wahania. Nic z tego! Kiedy jest się na rowerze, nie to żeby nie było czasu, ale mózg się po prostu wyłącza. Jest się całkowicie skupionym na „tu i teraz”. Na drodze, na pedałowaniu, na tym co na wprost i obok, na dźwiękach (wysłuchuje się nadjeżdżających ciężarówek, żeby wiadomo było kiedy mocniej kierownicy należy się chwycić i modlić o przeżycie), na trasie oraz na różnych innych sprawach istotnych w danym momencie. Na przemyśliwanie problemów „prawdziwego życia” miejsca już nie ma. Nawet kiedy próbowałam świadomie czymś się w głowie zająć, moje pedałujące nogi zawsze przywoływały mózg do porządku i kazały zająć się drogą. Ale sobie dzięki temu odpoczęłam! Polecam wszystkim!

Zbliżam się więc do Wrocławia. Do zrobienia mam dzisiaj 150km. I mapę dla samochodów w nie za dużej skali… Jednak się nie lękam. Wiecie jak mówią: Bóg cię poprowadzi! W moim przypadku zdanie to nabiera dosłownego znaczenia. Szefu ma placówki w każdej mieścinie i nieważne w jak małej skali zrobiona jest mapa, kościół odfajkowany jest zawsze. A że większość tras zakręca właśnie przy tychże placówkach, wystarczy się na kościół kierować i dać się w ten sposób prowadzić! Ta technika nawigacyjna była również baaardzo przydatna w Niemczech, gdyż nie musiałam wtedy o skomplikowane rzeczy się wypytywać tylko o „Wo ist die Kirche?” (=Gdzie jest kościół?). Uwielbiam!

Trasa do Wrocławia jest lekka i przyjemna, co nie oznacza, że jest mi łatwo! Po stu kilometrach roweru trzymam się już tylko zębami! Jestem tak zmęczona, że oczy mam całe czerwone i momentami na płaskim to prawie zasypiam (w żaden rów na szczęście nie wjechałam!). Może dobrze więc, że tych autostrad jak nie było tak nie ma i że stan polskich dróg, odkąd ojczyznę opuściłam, się nie poprawił: kiedy jadę po dzikich wertepach w kolejnej wsi, tak mną trzęsie, że przynajmniej budzę się do życia!

Po jakichś 145km przekraczam granicę Wrocławia. Po kolejnych 2 zaczynam rozpoznawać okolicę! Woohoo! Jestem w domu! Pedałuję z całych sił. Tylko raz na początku muszę zapytać się o drogę, ale jakie to słodkie zapytanie „przepraszam, którędy na Hallera?”! Jestem tak podekscytowana, że – jak okazuje się dnia następnego – nie zauważam nowo wybudowanych budynków i zmian w mieście. Liczy się tylko dotarcie do mety!!!

Wjeżdżam w końcu w znajomą mi Hallera, przejeżdżam kolo Carrefoura, jeszcze tylko Mielecka (hej, coś dziwnie wygląda! Jakieś drzewa tu ścieli czy zasadzili i dlatego jest tak szaro-buro czy już na oczy nie widzę?) i jestem na mojej kochanej Kruczej.

Otwierają mi bramę, ale zamiast zwycięskiego szampana, nawet pies coś się średnio cieszy z mojego przyjazdu (nie poznaje mnie czy co?!). No dobra, mama się cieszy ale siostra to poczekać już na moje dobicie do mety (jest dopiero 19ta) nie mogła, bo ”ważniejsze sprawy na Rynku” ją wzywały…

Brudna, zmęczona, krzywo opalona, z czerwonymi oczami i siniakami we wszystkich możliwych miejscach ale zadowolona, radosna i spełniona przekraczam próg domu. Tysiąc czterysta pięćdziesiąt sześć kilometrów i sześć metrów i jestem w domu!

Uff. Zmachałam się.

Km: 152.69km

Max: 58.5km/h

Czas: 7:02.47

Średnia prędkość: 21.7km/h

Całkowity dystans: 1456.06

Jejciu! Ale polska wieś potrafi być urocza!

Tutaj to można by urządzić pierwszej klasy imprezkę.

Ścieżka przez las. Skrót. Oczywiście.

I my też mamy twierdze warowne!

Ostatnie zawinięcie mapy - widać już Wrocław!!!

Jeśli na powyższym zdjęciu widzicie napis "Urząd Główny", to znaczy, że już się na zapas naczytaliście moich głupot i powinniście iść odpocząć. Taki właśnie napis widziłam na tym znaku przez 10 sekund. Aż musiałam zrobić zdjęcie by zobaczyć co na nim wyjdzie kiedy nie będę padać na twarz!

Na twarz na szczęście nie padłam, głównie dzięki zaawansowanej technologii chroniącej kierowców przed zaśnięciem za kierownicą.

THE END

piątek, 10 lipca 2009

Dzień 13 (czw 09/07/09)

Ojczyzno kochana, tęsknię po Tobie!!!

Na nogi zrywam się o 5.30. Warum?!?! Martwię się o siebie, bo moje zdolności adaptacyjne wyraźnie się ostatnimi czasy zmniejszyły. Nie jestem już w stanie spać gdziekolwiek, o jakiejkolwiek porze i w jakiejkolwiek pozycji po 16 godzin na dobę… Jest źle. Co się ze mną dzieje?! To musi starość już być, w końcu wybiło mi niedawno ćwierćwiecze a jeśli jest jedna rzecz, którą pamiętam ze znienawidzonych lekcji biologii, to to, że wraz z wiekiem zmniejsza się zapotrzebowanie na sen (nie pamiętam jak i dlaczego ale wiem, że to było!). Tym razem to rozmiar poduszki mi nie odpowiadał…

Chłopaki wstają również (ale się mnie słuchają: czego nie zrobię to oni za mną!) więc robię dla wszystkich śniadanie (znaną co poniektórym owsiankę… aaach…).

Na rower wsiadam o 8mej. Dzisiaj ma nie padać, choć co do Gorlitz to niewiadomo. Na śniadanie serwuje mi się godzinną górkę, żeby wydostać się z doliny, w której leży Dresdno. Jest super i normalnie kocham moje łydki. Robią się jak u prawdziwego kolarza! Jeszcze kilka razy w tę i wewtę po Europie się karnę i będę 100% rowerowe łydki miała!

Jedzie mi się bardzo dobrze tylko mam wyraźny problem z jedzeniem. Jestem CIĄGLE głodna. Od kilku dni ciągle tylko jedzenie i jedzenie. Już nie chodzi o to, że jedzenie kosztuje, ale o to, że jego przygotowanie i skonsumowanie zajmuje dużo czasu. Czasu, którego później jest mniej na pedałowanie! I nie wiem czym spowodowana jest ta zmiana. W pierwszych dniach nie byłam bowiem specjalnie głodna i nawet się zastanawiałam, czy jem wystarczająco dużo i czy gdzieś mi baterie po drodze nie wysiądą. Mark Beaumont, Irlandczyk, który na rowerze świat zjechał robiąc ok. 150km dziennie, potrzebował 6500kcal każdego dnia… Jest to odpowiednik 6 przeciętnych kolacji Wigilijnych, a wiadomo, że już po jednej ciężko się ruszać!

No więc nagle, od 3 dni, co chwila muszę na posiłki się zatrzymywać. Co jem, to jakby do czarnej dziury a nie do żołądka trafiało: ślad i słuch momentalnie po wszystkim ginie! Mój organizm chyba w końcu się skapnął, że tu w żadne kulki nie gramy, tylko na poważnie rowerem jedziemy i przestawił się na szybszą pracę i większe zapotrzebowanie paliwowe…

Ok. Niech będzie: o 10 szybkie kanapki z miodem. Może jak jeszcze zaleję je wodą, to mi wystarczą do 13?

Po godzinie, okej?!, po godzinie!!! znowu chce mi się jeść! Ten dzień jest najgorszy ze wszystkich! No bo ile można?! Marzy mi się kebab. Kebab, jak doszłam kiedyś do wniosku z równie dużo podróżującą koleżanką, nie zawiedzie cię nigdy! Uwielbiam jedzenie, no ale już nie mogę. Nie wsiadałam na rower, żeby jeść ale żeby jeździć. A tu się ruszyć nie mogę, bo co zaczynam pedałować to mi się ssanie w żołądku włącza! Już nie mogę patrzeć na jedzenie.

Drastyczne sytuacje wymagają drastycznych metod. Postanawiam sprawę załatwić raz a dobrze. A jeśli to nie zadziała, to oficjalnie przechodzę na strajk głodowy! O 12tej dopadam budki z kebabem: jeden masywny kebab + ogromne frytki proszę. Zjedzone, to teraz do sklepu po M&Ms i wodę. W sklepie M&Msów nie mają, gdyż je to sklep MASYWNYCH podróbek. Biorę fałszywe M&Msy: fuuu, nie są nawet w połowie tak dobre jak te prawdziwe! Jeśli ktoś wychował się na M&Msach, to przestrzegam: podróbki go nie usatysfakcjonują! Na ale Karola, 5ciu lat nie masz, nie będziesz wybrzydzać. Jak trzeba to trzeba! Dla przyjemności tu nie przyjechałaś i jak trzeba to zaciśniesz zęby. No to obalam pół worka (fałszywych) M&Msów i opracowuję nowatorski sposób podjadania kolorowych kulek w czasie jazdy.

500g cukierków później… uuuch… ale się objadłam. Przeszłam z ciąży średnio-zaawansowanej do stadium terminalnego. Trochę mi nie dobrze. Chyba przesadziłam z tymi (fałszywymi) M&Msami. Uuu... teraz rozumiem już ideę odżywek sportowych: chronią sportowców przed zgonem wywołanym zabójczym połączeniem kebabów z pół kilo cukierków!

No ale do tego pustego mózgu, w którym musiały się wcześniej naderwać co poniektóre połączenia nerwowe, w KOŃCU dotarło, że nie, nie jestem głodna i nie mam ochoty jeść. Przesłanie to przeszło tak dobitnie, że wieczorem obywam się bez kolacji (=fałszywe M&Msy ciągle żywe!).

Ten masywny posiłek dodaje mi jednak sił, bo pędzę, że aż się kurzy. Choć jest to pewnie spowodowane połączeniem kilku czynników: już tylko kilkadziesiąt kilometrów dzieli mnie od granicy z Polską, jest piękna pogoda a góry też jakby mniejsze (albo się wytrenowałam, albo rzeczywiście zaczęły się przerzedzać). Nie mogę się doczekać kiedy do kochanego Polandu przyjadę. Niby nic się nie zmieni, ale jakoś w środku czuję, że ponieważ będę „u siebie” to droga będzie łatwiejsza. Pędzę więc pobocznymi dróżkami. Krajowa 173 widzę, że sobie odpuściła. Przed samym Gorlitz jednak wysyła na misję koleżankę 6tkę. Dosyć się jej boję, bo domyślam się, że zwróciła się o pomoc do silniejszej kumpeli: dwupasmówki będącej transgraniczną drogą tranzytową. Aż strach się bać! Robię więc 10km objazdu polnymi dróżkami i bawimy się z krajową w przeplatanie i zaplątywanie jak dwie pijane nitki spaghetti. Pod koniec zostaję przyparta do muru i na 6tkę muszę wjechać. Okazuje się jednak, że są ścieżki rowerowe! Jestem uratowana.

Pokonuję więc jak na skrzydłach ostatnie kilometry w Niemczech. Mimo iż pracowałam intensywnie nad moim Niemieckim (jeszcze przejazd z powrotem i podciągnę go do poziomu języka C!), to jestem zmęczona powtarzanym w kółko „Wo ist der Ratweg nach… Polen?” (=gdzie jest ścieżka rowerowa do… Polski?). Nie przypuszczam aby zdanie to było wyrafinowanym zabiegiem oratorskim ale z jakiegoś powodu ludzie zaczynają się po nim rozgadywać tak, że kiedy przerywam im oznajmując, że nie mówię po Niemiecku i nie rozumiem, to zazwyczaj śmieją się patrząc na mnie z zaskoczeniem. W Niemczech wiele osób mówi na szczęście po Angielsku. Na wsi nie za bardzo. Ciekawym jest, szczególnie kiedy pytasz o drogę starszych mieszkańców, że trudno jest co poniektórym zrozumieć, że fakt, że umiesz zadać w ich języku poprawnie skonstruowane pytanie, wcale nie oznacza, że tym językiem władasz albo nawet go rozumiesz. Zaczynają się oni zazwyczaj rozgadywać o trasie, stanie dróg oraz zabytkach regionu a na historii ich życia kończąc. A ty tylko stoisz, grzecznie potakując głową i mając nadzieję, że wyłapiesz z tej opowieści jakieś „gerade aus” (prosto), „links” (lewo) czy „uber brucke” (przez most) i tym podobne.

Dla mnie pobyt w kraju, którego językiem nie władam jest szczególnie frustrujący. Przez całe dotychczasowe życie robiłam praktycznie tylko to: uczyłam się języków by rozumieć i móc się dogadać. Uczyłam się francuskiego, żeby rozumieć mamę i babcię zapodające po francusku, kiedy omawiały tematy „nie na uszy dzieci” oraz angielskiego, żebym mogła z Michaelem Jacksonem się dogadać jak go spotkam (dalej nie mogę nie mogę uwierzyć, że zmarł dzień przed moim wyjazdem! Sama o mało na zawał nie zeszłam jak się rano dowiedziałam!). Tak więc te 9 dni, spędzonych u zachodnich (albo wschodnich, zależy skąd się patrzy!) sąsiadów, były dla mnie niezłym testem pokory, cierpliwości oraz mojej nowo nabytej umiejętności proszenia: jak tylko ktoś mówił po angielsku prosiłam go o pomoc w załatwieniu całej masy spraw (jak zapytać się o coś w sklepie, jak wybrać książkę, jak przetłumaczyć legendę mapy itp.). Ciężko było, ale się udało! Jednak przed rowerowym powrotem do Paryża, na teren Niemiec nie wjeżdżam bez kilku lekcji języka!

Dzisiejsza trasa jest bardzo przyjemna. Nie dość, że teren łagodnie faluje pod rowerem, to jeszcze jest piękne słonce a drogi są całe dla mnie: żywej duszy! Tylko ja, mój rower, pola i ich turbiny wiatrowe (=wiatraki). A wraz z nimi na drogę dołącza do mnie pani Donovan, która na moim egzaminie dyplomowym wygłosiła przemówienie na temat historii technologii wiatrowej. Nie powiem, żebym dużo na ten temat wiedziała, a 10 minut, które miałam na przygotowanie wprowadziło jeszcze większy zamęt w mojej głowie. Zupełnie się wtedy pogubiłam i nie wiedziałam już, które to wirnik, które to piasta a które to turbina (sic)! W kabinie więc rozpływam się w mękach i cierpieniach, powtarzając sobie w myślach: „kończ waść, wstydu oszczędź!”. A ona nie kończy!!! Przez 15 minut trzymam się więc kabiny paznokciami, umierając pod ciężarem moich topornych „wynalezisk językowych”. Aghr! W Niemczech więc, co tylko widzę jakiś wiatrak (a jest ich pełno!), w głowie pojawia się pulsujące w rytm pedałowania „pani Donovan pani Donovan pani Donovan”. I po prostu NIC nie mogę z tym zrobić. Raz się człowiek straumuje a potem trauma ta, jak zołza, do końca życia się za nim wlecze!

Wypatruję więc kresu elektrowni wiatrowych, choć nie tylko dlatego, że nie będę rozmyślać już wtedy o moich nauczycielach z ESITu (nie no, na wakacjach jestem!). Koniec wiatraków oznacza bowiem początek Polski!

Około 17tej jestem na ostatniej prostej do Gorlitz. Jadę ścieżką rowerową 6tki. Przy drodze znaki przestrzegające kierowców przed szybowcami: chodzi o to, by się nie przestraszyli jak samoloty będą lądowały na łące obok nurkując nisko nad drogą. Ja widzę dwa. Tak pięknie i beztrosko sobie falują w powietrzu. Jak ptaki, które od niechcenia robią pętle i fikołki prowadzone przez wiatr! Jadę z głową w chmurach (dosłownie), przez całe 10 minut. Patrzę się na nie w zachwycie, z uwielbieniem i rozmarzeniem na twarzy. Przejeżdżający ludzie aż obracają się, by sprawdzić co mnie tak podnieca. Myślę sobie, że szybowce będą chyba moim następnym ruchem!

Docieram do Gorlitz. Jakie ładne miasto! Wspaniale jest się pytać: „przepraszam, którędy do Polski?” (spróbujcie powiedzieć to na głos – śmiesznie brzmi!). W pewnym momencie pytam kolejnego rowerzysty:

- A pani po polsku mówi? To po polsku trzeba się pytać, nie po niemiecku! – odpowiada pierwszy Polak spotkany na mojej drodze. Ale radocha!!!

Przejeżdżam przez stare miasto oraz przez polsko-niemiecki most. Widzę niebieską tablicę z owiniętym w gwiazdki „Republik Polen” oraz małą plakietkę precyzującą, że to za 200m. Jak przejadę przez most na pewno będzie taka sama tylko, że po polsku. Będę miała kolejne zdjęcie do mojej kolekcji. Europejskiej plakietki jednak nie ma. Jest jedynie standardowa tablica z rysunkami objaśniającymi przepisy drogowe obowiązujące w RP oraz wielki bociek spoglądający na mnie ze sponsorowanej przez ATLAS tablicy „Polska wita” no i słupek graniczny. Oooh, ale jestem zawiedziona.

W Zgorzelcu zaopatruję się w moją ostatnią mapę. Niestety, w Polsce jest totalny brak map rowerowych (sprawdziłam w dwóch księgarniach i na stacji benzynowej). Świetnie. Będę musiała poradzić sobie z mapą Dolnego Śląska dla kierowców. Nauczona doświadczeniami w Niemczech od razu obieram sobie trasę dookoła, prowadzącą małymi drogami. Aby jednak na nie się dostać muszę chwilę karnąć się jedną z naszych rodzimych krajówek. Hej! Tu jest duży pas pobocza i mało samochodów! Mogę jechać! Przejadę przez Lubań i może zatrzymam się jakieś 40km od Zgorzelca?! To by było fajnie!

Pomysł jest baaardzo głupi, gdyż zrobiłam już dzisiaj 120km. Mój mózg mówi mi „dalej, więcej, szybciej” natomiast ciało krzyczy „zostaw mnie, spadaj na drzewo albo najlepiej do łóżka!”. Nie pozwoli mi dalej jechać i bardzo dobrze: po 140km zatrzymuję się w Lubaniu.

Jakie jest moje zdziwienie stanem miasta. Po pierwszej ciekawej katedrze następuje pustka. Nie ma NIC. Same banki oraz agencje kredytowe. Kemping, który zaznaczony jest na nowej planszy informacyjnej nie istnieje już od ponad 10 lat. Nie ma nawet hotelu! Co ja zrobię? Na dziko rozbijać się namiotem nadal boję, w tej odległej mi Polsce nawet bardziej niż w obcych Niemczech.

Telefon do sisty. Krótka akcja i reakcja: znajduje mi dwa potencjalne noclegi w prywatnych kwaterach. Uff, jestem uratowana! Idę spać o 10tej. Bez kolacji. Nigdy więcej (podrabianych) M&Msów!

Km: 140.14

Max: 60km/h

Czas: 6.59:22

Średnia prędkość 20km/h

Calkowity dystans: 1303.37


Gdyby nie było widać mojego zamierzenia artystycznego, chodziło mi o wspaniałe uzupełnienie nazwy sklepu AKTIV z kimającą w samochodzie panią. Ten parking zapamiętam również dlatego, że to tu spróbowałam zabójczej mieszanki kebabu z M&M'sami (fałszywymi).

Ta maszyna jest genialna. Gniecie w sekundy butelki plastikowe i wydaje kupony za które dostaje się kasę (=zwrot kaucji). Dopiero po którejś butelce z kolei skapnęłam się dlaczego zamiast 0,19EUR płaciłam 0,39 - kaucja! Duh!!!

Najmniejsza wiocha jest dzisiaj europejsko wielojęzyczna.

Zdjęcie dedykowane wiadomo komu.

Proponuję zamianę haseł typu "przemoc/miłość nie zna granic" na "korki nie znają granic".

W tym regionie mieszka mniejszość etniczna mówiąca językiem bardziej podobnym do czeskiego niż niemieckiego.

Zachodnie Gorlitz czyli ostatnuie podrygi Niemiec przed granicą.

Polska!

Atlas wita... mogliby się Polacy na coś lepszego złożyć.

Lubań. Oprócz pięknego kościoła w mieście nie ma niestety nic...

czwartek, 9 lipca 2009

Dzień 12 (śr 08/07/09)

Mapa na księżyc

Na rower wskakuję o 9.

Środa jest dniem trudnym. I jak widać na załączonym poniżej obrazku, nie tylko dlatego, że jest w środku tygodnia kiedy minionego weekendu już się nie pamięta a do kolejnego jeszcze daleko.

Zadanie pierwsze: kupić mapę! Ivan prowadzi mnie do miejskiej księgarni. Ile mają tam map! Jedną z Lichtenstein do Dresden proszę. Nie ma? No to przynajmniej z Lichtenstein do Chemnitz. To wprawdzie tylko 20 km, ale wolę nie jechać krajową 173, tylko pobocznymi drogami. Pani w księgarni ma wszystkie mapy świata, z Grenlandią włącznie (mapę Marsa też by miała, gdyby była w sprzedaży), ale żeby ktoś z Lichtenstein 20km chciał się przejechać do Chemnitz to pierwsze słyszy… Świetnie, będę musiała znienawidzoną krajową pojechać. Zaczyna się podwójnie świetnie, bo startuję w złym kierunku: zjeżdżam z górki i zdążam wjechać na przeciwległą zanim orientuję się, że jadę w przeciwnym kierunku!!! Aghr!

Krajowa 173 to cała historia miłosna, która ciągnie się już od ponad tygodnia. Wjeżdżając do Niemiec obrałam ją sobie jako najkrótszą trasę do domu. Niestety, życie pokazało, że krajowe w Niemczech to nie to samo co krajowe we Francji, które są jednopasmówkami w świetnym stanie, rzadko uczęszczanymi przez auta a na dodatek z szerokim poboczem: idealne dla cyklistów, którym się śpieszy. Wystarczy spisać sobie numery dróg i dojedzie się wszędzie.

Krajowe w Niemczech, to wąskie dwupasmówki z *zerowym* poboczem, przez które co chwila przejeżdżają tiry i inne ciężarówki. Tylko odważ się wjechać na taką, a żadne jadące auto nie odmówi sobie przyjemności strąbienia cię. Kiedy wjechałam do Niemiec z Luxemburgu nie wiedziałam o tym i prawie dostałam zawału serca jadąc pierwszą krajową. Stąd też taka duża potrzeba map rowerowych.

Podążam więc wszystkimi dostępnymi ścieżkami rowerowymi i pobocznymi dróżkami, które pędzą równolegle do 173, okrążają ją, wymijają, przecinają nad i pod. A 173 jest uparta i stale się naprzykrza i podskakuje. Co myślę, że już jej uciekłam ta nagle zawraca ze zboczonego kursu by przywalić mi więcej i mocniej. Czasami pożera bowiem moje polne drogi i nie mam wyjścia, muszę przystanąć na jej warunki i podążać w rytm jej tirów, ciężarówek i traktorów.

Do Chemintz więc mapy nie mam i będę musiała 173 jechać. Pytanie polega teraz na tym, ile wielkich samochodów jestem w stanie ścierpieć. I przez jak długo. 20km…. To nie jest aż tak strasznie dużo, a przynajmniej wiem, że kurs mam „prosto przed siebie” więc dojadę w godzinę.

W Chemnitz jestem wg planu. Od czasu do czasu trochę pokropuje, ale ogólnie jest okej. Godzina 11sta. Głód zaciąga mnie pod jakąś budkę z małymi pizzami gdzie okazuje się, że przy okazji jestem pod ogromnym sklep z mapami. Tutaj mapy z Chemnitz do Dresdna również nie mają. Muszę kupić aż 3, by z ich skrawków skleić sobie samodzielnie „patch-mapę” (nowy kierunek w sztuce będę lansować!). Dochodzę do wniosku, że rejon Lichtenstein – Chemnitz – Dresdno jest totalnie nieuczęszczany przez rowerzystów i zaczynam się zastanawiać czy to nie jakiś rowerowy „Trójkąt Bermudzki”, gdzie rowerzyście giną w strasznych męczarniach, w okolicznościach owianych mgłą tajemnicy i zapomnienia i to dlatego region ten do dzisiaj nie został zrysowany na jednej mapie…

Mapy mam, robię jeszcze szybką przebieżkę po rynku i przed wyjazdem zahaczam o sklep, by kupić wodę i owoce. Jedziemy. Nie. Stop. Znowu głodna jestem. Okej, to jeszcze tylko szybka przerwa kanapkowa i będę mogła jechać. W czasie mojej przerwy obserwuję z niepokojem jak słońce stara się przebić przez chmury, które zaczynają gromadzić się i krążyć nade mną jak sępy. Wyjeżdżam o 14.

Do Dresdna mam 70km. W momencie kiedy wchodzę na rower zaczyna padać. Ooo nieeee!!! No ale trudno. Jedziemy. W Dresdnie mam nagrany nocleg (niech żyje CouchSurfing!), więc muszę dojechać. To znaczy, nie, NIC nie muszę – to jest najlepsze! – ale chcę. Będę mogła się bowiem tam przeprać, jeśli bardzo zmoknę to i wysuszyć a poza tym to luksusów spania na łóżku nie ma nawet jak porównywać do spania pod namiotem. Poza tym z Dresdna będę miała już tylko 250km!!! Jestem prawie w domu!

Za Chemnitz zaczyna się ulewa. Na ulicach zero żywej duszy. Jeszcze tylko z rozbiegu wpadam na rowerzystę pędzącego zygzakiem w samych kąpielówkach. Macham do niego z uśmiechem na twarzy i obydwoje zaczynamy szczerzyć do siebie zęby. Ale biedny wygląda! Pewnie wakacyjnie wygrzewał się nad jeziorem a tu mu się wakacje skończyły brutalnie!

Skręcam na wylotową za miasto. Pod dachem przydrożnego zakładu chowa się inny rowerzysta. Wgapia we mnie wzrok, ja w niego i w obopólnym porozumieniu kolarzy zaczynamy się do siebie uśmiechać i machać. Jest to tak radosne, że nie wiem czy to deszcz czy wysiłek na mózg mi padł, ale nawet nie widzę dobrze jego twarzy, tylko te ogromne, błyszczące się do mnie w kształcie banana białe zęby. Jego opalona, promieniująca twarz zostaje ze mną przez kilka kilometrów. Ach, powinnam była nigdzie nie jechać tylko przeczekać z nim ten deszcz pod tym dachem!

Ulewa rozkręca się na całego: z grzmotami i piorunami. Jestem przemoczona do suchej nitki (tzn. takowej nawet już nie posiadam). Bardzo dobrze. Skoro jestem już mokra, to przynajmniej nie mam już nic do stracenia: bardziej zmoknąć przecież nie mogę. A nie! Stop! Mój komputer! Nie wybaczę sobie jeśli coś mu się stanie! Szybki skręt pod dach przystanku autobusowego żeby sprawdzić stan rzeczy i okryć komputer workami. Jest okej: sakwy dobrze się spisują i na razie wszystko jest względnie suche. Ja zakładam na siebie pelerynę przeciwdeszczową. Wyglądam w niej jak fluorescyjny Upiór z Opery. Nie to, żeby peleryna miała mnie przed mokrym ochronić. Może jednak z nią przynajmniej nie będzie się ze mnie lało jakbym spod prysznica wyszła. Co w sumie też nie byłoby takie złe, jeśli pomyśleć o tych moich brudnych zębach: przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że się nie kąpię! Trzeba umieć łapać okazję! Trochę mniej podobają mi się jedynie moje „ekskluzywne” (w tym „nowoczesnym” znaczeniu tego słowa) baseny w moich butach…

Deszcz. 10km… 20… Przy 30tym zaczynam wariować, zwłaszcza, że wredna 173 ewidentnie podskakuje tak aby dostać w zęby! Świetnie, sama się o to prosiła! Wskakuję na nią ale z muzą tak głośną aby zagłuszyć wszystkie wymijające mnie auta. Jak gdyby to nie było wystarczające dodaję do tego specjalny wokal w wykonaniu Karoli: drę się na CAŁY głos, ale tak, że aż gardło boli (Michael w wersji reggae: I want you back! Aaaw! I want you back! OoooH!!! Baby!!! Aaaw!!! Baby! AAAW!!! Baby! AAAAAWWWW!!!) Gdyby ktoś przejeżdżał z otwartym oknem, mógłby się zapytać, czy tu dzieci ze skóry obdzierają… W momencie kiedy słów do piosenki mi brak, wymyślam ciemnym chmurom i zapodaję autorskimi wiązankami, których ze względu na cenzurę nie mogę tu niestety przytoczyć.

Godzina 16. Pada na całego. Czas zatem na małą przerwę techniczną na obiad. Siadam w jakimś przejściu między budynkami naprzeciwko szklanej witryny sklepu z okularami. Panie sprzedawczynie patrzą się na mnie wielkimi oczami i pokazują każdemu nowemu klientowi. Śmichichichy, ukradkowe spojrzenia: tak, też was widzę z tej strony! – macham każdemu nowemu przybytkowi w sklepie, mając nadzieję, że zostawią mnie w końcu w spokoju i pozwolą konserwę zjeść. Okej, już wiem jak się czują zwierzęta za kratkami: nigdy więcej nie idę do zoo.

Jestem z powrotem na rowerze jednak po kolejnych kilometrach w deszczu zaczyna być źle. Jestem przemarznięta do szpiku kości. Ręce mam tak skostniałe, że trudno mi się przerzutki zmienia. Staram się je rozruszać, ale wtedy jest jeszcze gorzej. Uczucie takie, jak gdyby ścięgna zamarzły i przy każdym ruchu przechodził po rękach dreszcz elektryczny. A wewnątrz to na pewno wszystko mi zamarzło. Jezu, no i na pewno się rozchoruję! Tylko tego mi brakowało! No nieee! Kiedy już tak dobrze mi szło i mogłam się do Wrocka na czas się wyrobić! Buuu! No dobra, w głowie robie szybki remanent wszystkich znanych mi sposobów na przeziębienie: dzisiaj będę musiała najeść się czosnku, wypić gorącą wodę z imbirem oraz spędzić pół godziny pod gorącym prysznicem a rano wypić moją kawą z dodatkową porcją cynamonu i imbiru.

Jadę dalej, nie mogąc się nadziwić, jaka jestem dzielna, że tak dalej w ten deszcz (tak, z samouwielbieniem też nigdy nie miałam problemów!). Rzeczywiście determinacja (oraz perspektywa gorącego prysznica) jest, więc nawet nie musicie mnie chwalić: sobie sama pierwszą nagrodę w tej kategorii przyznaję!

Do Dresdna dojeżdżam na 20. W końcu, po 80 km, przestaje padać (lepiej późno niż później, nie?). Jeszcze tylko dojechać do centrum i będę w domu. Miasto piękne. Takie ładne a ja jestem taka zmęczona i siły nawet nie mam żeby je zobaczyć!

Do Dirka (chłopak z CS) dojeżdżam po godzinie: z roweru zsiadam więc o 21. Nawet nie pamiętam jak ma wyglądać, bo na necie miałam tylko 15minut i przeglądnęłam tyle profilów, że wszystko już mi się miesza. Na umówionym skrzyżowaniu uśmiecha się do mnie dwóch chłopaków. Chwila, jakaś imprezka ma być i o tym nie wiem? Tak, jeden z chłopaków to Niemiec Dirk a drugi to inny surfujący u niego couchsurfer – Guillaume z Francji. Guillaume poprzedniej nocy dojechał do Dresdna (autem, rower ma w bagażniku) i spędził ją w aucie, gdyż na czas nie skontaktował się z żadnym członkiem CS. W domu biorę wymarzony prysznic i jemy przygotowaną przez Dirka idealną kolację rowerzysty: makaron z mięsnym sosem! Pycha!

Dirk udziela mi kilku rad rowerowych (też jeździ rowerem i to nawet po Polsce!) oraz pokazuje mi swoją kolekcję kreskówek: „Krecik”, „Bolek i Lolek”, „Wilk i Zając” i nawet kilka węgierskich, których nie było mi danych nigdy oglądnąć. Coś rozmawiamy o filmach i tych innych sprawach i okazuje się, że biedny Guillaume zupełnie nie wie, o co chodzi. I nie tyczy się to tylko radosnej komunistycznej spuścizny kulturalnej! Coś majaczę, jak to mam w zwyczaju, o tym, że chcę się stepowania nauczyć, odkąd w filmie widziałam Freda Astaire. Guillaume biedny myśli, że mówię o Redzie Astairze (aka Freddie Cruger) i chyba nie do końca wie, co to stepowanie… Jestem tym trochę zaskoczona, no ale reflektuję się i pytam ile ma lat (na oko daję mu 25):

- 21…?

- Oh…! Nie to, żebym była taka stara, ale ty dziecko jesteś! – wyrzucam z zaskoczeniem dla samej siebie ale i też z niemałą nutą zadowolenia, że to W KOŃCU nie ja jestem tą najmłodszą, która nic nie wie i o niczym nie słyszała.

Robię więc mu szybkie wprowadzenie w temat Freda Astaire, bo nie wyobrażam sobie wypuścić to dziecko z powrotem w dorosły świat bez uprzedniego uświadomienia…

Km: 118.55

Max: 65km/h

Czas: 6:44.10

Średnia prędkość: 17.6km/h

Całkowity dystans: 1163.23


Ivan z saudyjskiej mafii rosyjskiej spotkany w niemieckiej wsi.

Chemnitz

Ratusz

Żeby nie było, jest po europejsku, czyli wielojęzycznie.

Suszarka do rąk tylko dla zamężnych/żonatych.


Ratusz z windy centrum handlowego. W czasie moich 2 tygodni na rowerze ani razu nie musiałam uciekać się do natury: zawsze gdzieś znajdowałam "cywililzowaną" łazienkę.

Kanapka z tuńczykiem według pięciu przemian: pychoooota!

Las to jak zawsze skrót i jak zawsze pod górę.

Nastrojowe jak z obrazka przedwojennego.

To przed tym kościołem zaczęło padać a skończyło tuż przed Dresdnem.

Drzewa-mrówki.

Wjazd do Dresdna.

Miasto z widokami zapierającymi dech w piersiach.


Niestety byłam tak przemoknięta i zmęczona, że żadne zwiedzanie nie było mi w głowie.

Dojechałam, wykąpałam się, przeprałam. Tutaj razem z innym CouchSurferem (Guillaume z prawej) obmyślamy plan kolacji.

środa, 8 lipca 2009

Dzień 11 (wt 07/06/09)

Chyba nic z tego

Na śniadanie świat serwuje mi górkę. Cwana była, ale ją zjechałam. Dobrze mi poszło (albo nie górka tylko pikuś to był?!) Po górce na śniadanie nadchodzi łagodne falowanie w górę i w dół. Bujam się tak, że aż miło przez około 30km. Jadę szczytem pasma gór/wzniesień. Przepiękne widoki, łatwa trasa: mogę odpocząć po wczorajszym ostrzejszym podjeździe. Tego mi trzeba było!

Dzisiaj ważny dzień: przejadę 1000. (tysięczny) kilometr. Ta podniosła chwila następuje w Plauen. Bałam się tylko, aby nie nastąpiła jak będę zjeżdżała 50km/h z góry, bo trudno się wtedy hamuje i łatwo to przejechać, ale mam szczęście i 1000 pojawia się na płaskim. Krótka przerwa: trzeba to uwiecznić na zdjęciu (znalezienie idealnego ujęcia zajmuje mi pół godziny). Moment ważny, ale również uzmysławia mi jak długo zajęło mi pokonanie tego dystansu i ile jeszcze przede mną.

Ehhh… jeszcze 500km albo jak znam życie dłużej… Boże, nie dojadę. Po co ja w ogóle na ten cholerny rower wsiadałam?! No przecież to oczywiste, że nie dojadę na czas! Rowerować mi się zachciało! Sama się o to prosiłaś, więc teraz cierp i płacz!

No ale dobrze, nie panikujmy. To w niczym nie pomoże. Obiektywnie oceńmy sytuację: mam jeszcze 5 dni (z wtorkiem łącznie: jest dopiero 11 rano) czyli mogę przejechać 1500km i lepiej dla Wrocławia, żeby leżał w tej odległości! A jeśli nie…? Wsiądę w pociąg albo, jeszcze lepiej, do taty zadzwonię i na pewno przyjedzie zebrać moje szczątki z trasy (kupienie biletu na pociąg mija się z celem zaoszczędzenia kasy na biletach lotniczych).

Nie załamujemy się więc i jedziemy dalej. Dojeżdżam do dużego miasta (którego nazwy teraz już nie pamiętam) i w którym nie ma kempingu. Jest za to schronisko młodzieżowe w mieście 5 km obok: Lichtenstein. Mam mapę ze ścieżkami rowerowymi tam prowadzącymi, dojadę więc w pół godziny. Ale nie! Nagle gubią mi się gdzieś rowerowe drogowskazy i muszę pytać o drogę.

Z 5km zrobiło mi się 25!!! I to jeszcze połowa krajową 173! Aghr!!! Jestem WŚCIEKŁA! Ale to tak, że pianę toczę! Problem ludzi udzielających wskazówek jest taki, że poruszają się oni autami. O rowerach czy ścieżkach w życiu nie słyszeli i kierują mnie jak auto: na „najszybszą” trasę, czyli okrężną obwodnicę i te sprawy. I tu dochodzimy do innego niemieckiego problemu: ten kraj został zbudowany pod auta. Wszystko jest tu dla i z myślą o autach. Na jezdniach nie ma pobocza. Trzeba jeździć chodnikami i rozjeżdżać nieszczęsnych przechodniów.

Przed Lichtenstein kończy mi się mapa. Nie miałam gdzie kupić następnej, ponieważ w mieścinach, przez które przejeżdżałam nawet piekarni nie było a co dopiero księgarni albo lądowałam na środku pól jadąc krajową. W księgarni poprzedniej nie mieli zaś następnego regionu. Bez mapy będzie ciężko. Teraz klaruje mi się do jakiej kategorii wydatków należy zakwalifikować mapy. Dotychczas wpisywałam je do „INNYCH” ale powinnam je przenieść do „SPRZĘTU”. Bez mapy, jak bez łańcucha, jechać nie można. Kaput. Bez szczoteczki do zębów („INNE”) można: po prostu jedzie się z brudnymi zębami. I to jest kolejna zaleta jazdy solo: nikomu to nie przeszkadza a oprócz tego bez stresu mogę zajadać się czosnkiem bez słuchania ustawicznego narzekania mojej mamy „o nie, czosnek jesz? Ale nie za dużo…” Tak, kocham czosnek – jest to obwieszczenie oficjalne. W te kilkanaście dni zjadłam już całe dwa i ten namiot, od którego czuć czosnkiem to MÓJ!!! A jak się komuś nie podoba, to spadówa!!!

Koło Lichetnstein wypytuje się o schronisko. Pani w centrum handlowym baaardzo chce mi pomóc, ale nie jest w stanie wytłumaczyć mi dokładnie po angielsku gdzie się ono znajduje. Ja jestem już zmęczona. Nie mam jakoś specjalnie dużo kilometrów na liczniku, ale moje morale jest na -10 i naprawdę nic mi się nie chce. Jeśli jeszcze mam gubić się w jakimś głupim mieście, to już lepiej rozbiję sobie namiot koło autostrady albo po prostu padnę tu i teraz w tym sklepie.

Do miasta w końcu dojechałam ale na tablicy informacyjnej ani słowa o schronisku. Koło mnie bandy pijących niemieckich nastolatków. Może lepiej nie będę pytać się ich o drogę… Pojadę po prostu prosto przed siebie i zobaczymy.

Już mam ruszać kiedy zatrzymuje się auto: to pani z centrum handlowego. Ściągnęła męża i auto. Mam jechać za nimi: zaprowadzą mnie pod schronisko. Kolejne auto które mnie prowadzi jak VIPa! Super! W 10min jesteśmy na miejscu.

Właściciel nie mówi po angielsku. Na szczęście w ośrodku jest świetnie mówiący po angielsku i niemiecku Rosjanin Ivan. Jest tu z grupą młodzieży z Uralu na 3-tygodniowym programie finansowanym przez jakąś organizację Niemiecką promującą język i kulturę Niemiec. Ivan pracuje jako nauczyciel historii, jest na 5-tym roku filozofii a później chciałby pisać doktorat z arabistyki. Cała jego rodzina jest w Arabii Saudyjskiej gdzie prowadzą konserwatorium muzyczne. Fajnie co?!

W schronisku jest, kupiony specjalnie na projekt, komputer z internetem. Mogę z niego skorzystać przez chwilę. Sprawdzam mejle. Siostra pyta się jak będę ostatnią prostą między Dresdnem a Wrocławiem jechać. To w końcu tylko 250km. CO?! Czy to prawda?! Żadnych więcej objazdów i dodatkowych kilometrów?! Zaraz, zaraz! To gdzie ja jestem? I gdzie jest Dresdno?! Googlemaps (stary, daję ci ostatnią szansę!)!!! Do Dresdna 100km! A potem rzeczywiście 250 z hakiem!

Światełko w tunelu!!!

Km: 104.57

Max: 75km/h

Czas: 6.09:22

Średnia prędkość: 17km/h

Całkowity dystans: 1044.68

Niemiecka wieś.

Oto co zagranica robi z człowiekiem. Przysięgam, że nie zastanawiałam się nad tym ani sekundy. Samo się tak zapisało!

Górki i pagórki.

I swojskie klimaty.

Tysięczny kilometr zaszczyca swą obecnością miasto Plauen. Zero romantyzmu ja mówię!

Z górki na pazurki a potem trzeba będzie to odrabiać.

Niezłe cacko. Jak widać po czasie na zegarze, o godzinie 17 pada ostatnie zdjęcie. Potem, kiedy z 5km zrobiło się 25, byłam zbyt wściekła, żeby cokolwiek fotografować. Po ilości zdjęć można zatem wybadać moje samopoczucie danego dnia.