niedziela, 5 lipca 2009

Dzień 8 (sob 04/07/09)

Dzieci to nie wymówka!

Dzisiaj, jeśli siły mnie nie opuszczą, droga a przede wszystkim POGODA będzie ładna, marzy mi się zrobienie 160km. Muszę znowu do Wertheim dojechać a potem chcę „na skróty” przez górę i las sie wypuscic. Zaczynać dzień od dobrej górki by potem bylo „na pazurki” to dobry plan. Trochę tylko boję się tych leśnych ścieżek bo są super źle oznakowane. No ale cóż. Kto nic nie ryzykuje, ten nic nie zyskuje.

Czas się zbierać. Dzisiejsze poranne pisanie sprawiło, że jest już po 10tej i czas na rower mam krótszy. Idę.

***

Dzisiejszy dzień był wspaniały! Wyruszyłam w drogę o 10.30. Pierwsze 5km przemknęło mi tak szybko, że nawet nie zauważyłam. Postanowiłam pojechać sobie na skróty, przez góry. Rzeka trochę mnie znudziła i byłam gotowa na małe wyzwanie. Opracowałam więc własną trasę posługując się skrawkami mapy zawartymi w mojej książce z trasą rowerową. Będzie pod górkę a potem z górki. Najpierw trasa przez las. Wygląda on zupełnie inaczej w dzień niż w nocy. Po drodze wymijam chłopaka rowerzystę, który po kilku minutach dołącza do mnie i razem przejeżdżamy przez las. Wyciaga z zakamarkow umyslu skrawki swojego szkolnego angielskiego i troche rozmawiamy. Ale slodko...

Przede mną teraz góra numer 2. Prawdziwa, bo bede wyjeżdżac z doliny rzeki aby ponownie do niej dojechać po kilkunastu kilometrach.

Trasa SUUUUPER! Najpierw 3km pod górę o nachyleniu 11%. 25 minut i jestem na górze. Po prostu zarąbiście!!! Chyba robię się coraz lepsza. Albo górka nie była za wredna. Najlepsze jednak przede mną. Wyjeżdżam na górę z lasu a przede mną roztacza się piękny widok jakichś 3 km krętej szosy w dół i zero aut. ENJOY! (To chyba tu kręcili tę reklamę auta z gadającym GPSem!). N-I-E-S-A-N-O-W-I-T-E!!! A najlepsze to to, że zjeżdżając z góry wcale nie byłam zziajana po wjeździe. Jeszcze trochę pedałowałam i dobiłam do 75km/h. Najs! Potem znowu trochę pod górę a następnie kręte z górki na pazurki w lesie. UWIELBIAM!

Tak więc w godzinę zrobiłam 16km skrótu zamiast nudnych 26. Kolejny skrót mi w głowie. Zaoszczędzi mi 40km. Dojeżdżając do newralgicznego skrzyżowania muszę zapytać o drogę. Znalezienie strumyka polnego nie jest najłatwiejsze, szczególnie, że fakt, że na mapie jest droga, wcale nie oznacza, że może nią jechać rowerzysta! Zatrzymałam auto, wypytałam się o trasę, mogę jechać. Kiedy już mam ruszać, zatrzymuje się koło mnie inne auto i pyta czy potrzebuję pomocy. Chwilę się waham – w końcu dostałam już wskazówki – ale myślę sobie, a co tam, może będą mieli lepszy pomysł:

- Tak. Próbuję znaleźć krótszą trasę do Schweinfurt. Trasę rowerową, więc chyba powinnam iść do biura informacji i poprosić o mapę?

- Nie, nie. Dokładnie wiemy o co ci chodzi. Dojechanie do ścieżki rowerowej jest dosyć trudne z powodu przecinających się tu dwóch autostrad… możesz się zgubić. Wiesz co, wskakuj do auta, weźmiemy twój rower i podrzucimy cię do ścieżki, żeby zaoszczędzić ci szukania.

Chwilę się waham gdyż jestem bardzo zaskoczona propozycją (reguła jest jednak prosta: im mniejsza mieścina tym przyjaźniejsi ludzie!), ale pamiętając traumę dnia poprzedniego, gdzie na marne jeździłam w kółko przez 2 godziny tracąc czas i energię, radośnie wskakuję do auta.

Zostaję podrzucona 5km, prosto na ścieżkę. Okazuje się, że w niecałe 60km będę dzięki skrótowi dalej na trasie niż w 150km trasy normalnej. Super. Mogę wrzucić więc na luz i jechać tempem spacerowym. To dlatego pewnie nie denerwuję się, kiedy okazuje się, że ścieżka jest zalana przez wodę ze strumyka (po ulewnych deszczach, które raz jeszcze fuksem mnie ominęły! Moja babcia musi mieć chyba jakieś dobre układy tam na górze i nade mną czuwa. Dzięki babcia!). Nawet jeżdżę sobie po tej wodzie w kółko, żeby jakieś fajne zdjęcie zrobić. Nie zniechęcam się nawet kiedy woda ma 10cm głębokości. Aż tu nagle wjeżdżam w 30! Ścieżka pod mostem jest całkowicie zalana na pół metra. Nie przejdę. Sakwy całe mi zmokną i zgnije mi ich zawartość. Co robić? Na szosę wyjść nie mogę, bo jest barierka a roweru nie przeniosę. Muszę obejść ją ze 200 metrów co oznacza przejście po kolana przez zalaną łąkę. No i proszę jak szybko priorytety człowieka się zmieniają w zależności od sytuacji. Nie zależy mi już żeby być czystą i suchą, ale żeby jak najszybciej znaleźć się na bezpiecznej szosie. Dlatego jestem w stanie po kolana do wody wejść. Na szczęście jest baaardzo ciepła. Jest taki skwar, że po prostu za kąpiel mi to robi (notka mentalna: wakacje = woda = zawsze brać ze sobą kostium kąpielowy!).

Trasa jest fajna łatwa i przyjemna. Trochę się jedzie w szczerym polu, trochę nad strumieniem, trochę po uroczych miejscowościach. Przejeżdżam także koło czereśni z ogromnymi, brązowymi owocami. Rano zebrałam w innym miejscu z pół kilo małych czereśni (nie wiedziałam, że istnieje kilka odmian i nie chcę wiedzieć jeśli to nie prawda i najadłam się jakichś przysmaków dla ptaków czy coś takiego), te natomiast są takie, jakie z Polski znam. WYŚMIENITE!!! Po kolejnym ogromnym sukcesie owocowym, jeszcze usilniej wypatruję truskawek (marzy mi się zjedzenie takich prosto z pola…) a znajduję porzeczki. Przed zjedzeniem pierwszej chwilę się waham, bo od lat porzeczek nie jadłam a te są nieco inne od gatunku, który pamiętam. Mam zdjęcia, ale jeśli ponownie najadłam się pożywienia saren czy ptaków to oznajmiam, że wolę żyć w błogiej nieświadomości dnia następnego i o niczym nie wiedziec.

Co do nieświadomości, tak sobie myślałam, że nie mogłabym chyba nigdy zrobić tej samej trasy rowerowej dwa razy. Cała przyjemność jest bowiem w odkrywaniu i w tym, że nie wiesz, co czeka cię za rogiem. Gdybym bowiem była świadoma wszystkich górków i pagórków na mojej trasie, to zostałabym pewnie w domu. A tak, za każdym szczytem kryje się nadzieja zjazdu, która umożliwia wdrapanie się na górę, nawet gdy jest ciężko.

Jestem prawie na miejscu. Słońce jest, muzyka na uszach jest – żyć nie umierać. Mam kilka kawałków na moim MP3, których nie rozpoznaje. Słuchałam ich już tyle razy, ale nie mogę sobie przypomnieć kiedy je pościągałam. Aż tu nagle – nie wiem czy to wiatr we włosach czy co – olśnienie! To kawałki, które kiedyś na wieczorku z przyjaciółmi ze szkoły, zaczęłam o 2giej w nocy zgrywać na mój sprzęt. Dlaczego fakt ten pamietam jak zza mgly jest juz jednak tematem na innego mejla. Odkrycie to wywoluje zas lawinę wspomnień z owego wieczoru, do tego stopnia, że zaczynam się śmiać sama do siebie na caly glos (tak czasem miewam…).

Do campingu dojechałam tym razem bez problemu. Potowarzyszył mi rowerzysta, którego zapytałam o drogę. Zajeżdżam o 20. Namiot rozbijam koło… rowerowej rodzinki! Mama, tata, 7-letnia córka oraz dwie młodsze siostrzyczki w przyczepie są na 3ciej wspólnej wyprawie rowerowej. Tym razem jadą ze wschodu Niemiec (sami są z Czech, ale w Czechach nie ma jak rowerami jeździć) do Londynu. Na rowerach! Postanowili tak podróżować po narodzinach 3ciego dziecka. W pierwszą trasę wyjechali jak dziecko miało 5 miesięcy!!! A mała 5-latka dzielnie już sama jechała u boku rodziców. Niesamowite! A mnie się wydawało, że rower jest właśnie tym, co absolutnie kłóci się z ideą dzieci… Już nie mam żadnych wymówek!

Jemy razem kolację, wymieniamy się wskazówkami, spostrzeżeniami. Wiem już np. jak naładować komputer (tak, nie miałam miejsca na drugi t-shirt i skarpetki, ale kompa wzięłam!) i komórkę: w toalecie!!! I to z tego uroczego miejsca teraz do Was piszę… ha ha!

Cały dzień po prostu super. Jedyne co mnie martwi, to moja prawa ręka. Mam problem w poruszaniu nią i juz wiem na czym on polega. Z jakiegoś powodu palec wskazujący zaczął mi się krzywo zginać w jednym ze stawów. Mam tak od trzeciego dnia jazdy i nie rozumiem dlaczego. Nie jest ani spuchnięty, ani czerwony, nie pamiętam również żebym się gdzieś uderzyła. Wcześniej myślałam, że to całe dłonie bolą mnie od kierownicy (palce cierpną i tracę czucie pod koniec dnia = jak w stanie przedzawałowym według mojego taty, ale to co innego), ale teraz widzę, że to tylko palec wskazujący. Tak jakby mięśnie go trzymające nagle puściły… no ale co, od „nie profesjonalnego” trzymania za kierownicę? Śmiesznie będzie, jak przejadę całe te 1500km, a do lekarza pójdę ze zwichniętym palcem! Ale wstyd!

Km: 99.91

Max: 73km/h

Czas: 5:35.22

Średnia prędkość: 17.8km/h

Jaki kemping sobie znalazłam! Nie dość, że piekielnie drogi (13eur = złodziejstwo w biały dzień!!!) to jeszcze tak mi haki powyginał. Ale się wkurzyłam. Kusiło mnie żeby z niego wyjechać bez płacenia, ale doszłam do wniosku, że nie będę jak wsi robić.

Po spakowaniu wszystkiego, po kawce na przebudzenie wypitej i namiocie zwiniętym, czas na śniadanie. Ciepła owsianka to obecnie mój ulubiony sposób na rozpoczęcie dnia. Każdego dnia.

Tak wygląda zestaw nomada w pracy.

Okej, ja nie wiem jak aparat to robi, ale spłaszcza wszystkie górki o conajmniej 30%! Na tej było tak stromo, że mi się moje trzewiki rowerowe podbite metalem ślizgały!

Skrótem ostro pod górę przez las jechać się nie da. Drałujemy na piechtę.

Kapliczka + fabryka.

Tak za mną te chmurzyska się szwendały. Ile razy cud mnie spotkał, że nie runęło!

Jechałam na pograniczu burzy. Jak na granicy życia i śmierci. Ale był suspens!!!

Tak wygląda centrum nawigacyjne rowerzysty.

Nad całą rzeką pełno malowniczych zakątków.

Czereśnie po raz drugi. Maciupcie!

A tak wygląda obiad w naturze.

Mówiłam, że malutkie!

Tutaj było już z górki. Pod górkę było 11%!

Państwo, ktorzy zaoszczędzili mi godziny krążenia w kółko!

Zaczyna się lajtowo.

Następnie mój skrót okazuje się przykryty pół metrem wody.

No i nie ma jak przejść. Pod mostem nie wiadomo czy dalej pół metra wody czy już metr. Nie warto ryzykować zginiłych ubrań i podtopionego laptopa.

"Come raaaaain or come shiiiiine" czyli czy to słońce czy to deszcz... idziemy dzielnie naprzód. Woda była przyjemnie ciepła, a cała obeschłam w niespełna godzinę.

Zdjęcie fajne, ale rolnik pewnie mało się czuł zainspirowany artystycznie takim stanem rzeczy.

Porzeczki!

Szybka dawka energii.

Tak się jeździ w szczerym polu (kliknijcie na zdjęcie, by zobaczyć powiększenie).

Czereśnie! Ogromne, dojrzałe, słodkie! Uhmmm!!! (Tak, wiem, mam brudne paznokcie. Ha ha ha ale śmieszne.)