sobota, 27 lipca 2013

Dzień 5

Rozluźniamy pośladki

Wczoraj pisałam, że podekscytowana odgrzebanymi wspomnieniami, jak stałam tak wszystko rzuciłam i pojechałam karnąć się po Turcji. Dzisiaj natomiast mogę dodać... Tajlandię do listy krajów, które odwiedziłam na bicyklu...

Trzy lata minęły, a jam dopiero na 5. dniu mojej 2013-wyprawy.

Niektórzy nazwą to „wiecznym odkładaniem na później”... „złym zarządzaniem czasem”... „jeszcze gorszą umiejętnością bloggowania”...Ja to bym raczej powiedziała, że „wprost przednio jeżdżę na dwu-śladzie (a nieco gorsze wyniki osiągam w pisaniu)”.

Po nocy niekończączej się dyskusji z moim męskim klonem i niewystarczającej ilości snu, zostałam przywitana królewskim śniadaniem. Tak bardzo nie chciałam opuszczać tych wspaniałych ludzi, że śniadanie zaczęło przęciągać się w obiad (że nie brunchujemy, znaczy?!).

Ruszyłam w konću mój jeden ślad i wybyłam na niemiecką prowincję. Tak naprawdę to nic ciekawego do zdania nie mam, poza tym, że po zielono-monotonnych 133 km dotarłam do Bremen. Zmęczona i spragniona, zatrzymałam się w sklepie po piwo. Niepierwszej świeżości i z butelką alkoholu w ręce, okazałam się hitem wśród lokalnego elementu bezdomnego. Zagadał do mnie bywalec lokalu i zaczęliśmy rozmawiać o życiu poza konwencjami społecznymi, na rozerze, wolni by pojechać gdzie nam się tylko podoba. Ciekawe jak odpowiedni kontekst społeczny (a raczej jego brak) pomaga mi rozluźnić pośladki...

Skoczyłam po jeszcze jedną butelkę (wina) i udałam się do mojej gospodyni WarmShowers, Jutty, która czekała na mnie z pyszną kolacją.

Przebyta dzisiaj trasa:
KM: 133,86 km
Czas jazdy: 6h55
Średnia prędkość: 19,3 km/h

Całkowity dystans: 561,5 km

Brunch z .przyjaciółmi.

A to to, to co?

Ja i mój osobisty klon.

Zielono, zielono... nudno...

Bremen dzisiaj...

Bremen wczoraj...

I to by było na tyle.