Rozluźniamy
pośladki
Wczoraj pisałam, że podekscytowana odgrzebanymi wspomnieniami, jak stałam
tak wszystko rzuciłam i pojechałam karnąć się po Turcji. Dzisiaj natomiast mogę
dodać... Tajlandię do listy krajów, które odwiedziłam na bicyklu...
Trzy lata minęły, a jam dopiero na 5. dniu mojej 2013-wyprawy.
Niektórzy nazwą to „wiecznym odkładaniem na później”... „złym zarządzaniem
czasem”... „jeszcze gorszą umiejętnością bloggowania”...Ja to bym raczej powiedziała, że „wprost przednio jeżdżę na dwu-śladzie (a nieco gorsze wyniki osiągam w pisaniu)”.
Po nocy niekończączej się dyskusji z moim męskim klonem i niewystarczającej
ilości snu, zostałam przywitana królewskim śniadaniem. Tak bardzo nie chciałam opuszczać tych wspaniałych ludzi, że śniadanie zaczęło przęciągać się w obiad (że nie brunchujemy, znaczy?!).
Ruszyłam w konću mój jeden ślad i wybyłam na niemiecką prowincję. Tak
naprawdę to nic ciekawego do zdania nie mam, poza tym, że po
zielono-monotonnych 133 km dotarłam do Bremen. Zmęczona i spragniona,
zatrzymałam się w sklepie po piwo. Niepierwszej świeżości i z butelką alkoholu
w ręce, okazałam się hitem wśród lokalnego elementu bezdomnego. Zagadał do mnie
bywalec lokalu i zaczęliśmy rozmawiać o życiu poza konwencjami społecznymi, na
rozerze, wolni by pojechać gdzie nam się tylko podoba. Ciekawe jak odpowiedni
kontekst społeczny (a raczej jego brak) pomaga mi rozluźnić pośladki...
Skoczyłam po jeszcze jedną butelkę (wina) i udałam się do mojej gospodyni
WarmShowers, Jutty, która czekała na mnie z pyszną kolacją.