Afsluitdijk? Że co proszę?!
Dzisiejszy dzień będzie o ludziach.
Ale od początku. Poprzedniego wieczora, goszczący mnie Aldo ostrzegł mnie, że w jego pokoju gościnnym panuje coś w rodzaju „klątwy łóżka”. Ludzie obiecują sobie, że wstaną o tej albo o tamtej, ale jak przychodzi co do czego, to nie mogą się od tego łóżka odkleić.
Biorę ten fakt pod uwagę i w pełni przygotowana na trudny poranek, ustawiam budzik na 9 aby móc wyruszyć koło 10. To dosyć późno jak na mnie ale potrzebuję się wyspać, jeśli mam nie umrzeć na dniach. Dziewiąta jednak wybija, a ja jak wściekła wciskam przycisk „DRZEMKA”. Umówmy się, że postanowiłam nie być tą, która przerwie „klątwę łóżka”....
Poprzedniego wieczoru zajął się mną Aldo natomiast rano pieczę nade mną sprawować będzie jego dziewczyna, Lieske. Jeszcze nie dane było nam się spotkać, bo pracowała do późna w nocy. Lies puka do mojej sypialni po 10tej – gdyż po mnie ani widu ani słychu, ani o dziewiątej ani o dziesiątej – co jest odpowiednią motywacją, żeby się w końcu zwlec z wyra po 11tej...
Śniadanie jest podane nie tylko z upragnioną kawą ale również dobrą rozmową. Delektuję się nimi leniwie i opóźniam moment odjazdu. Chciało mi się „więcej ludzi” więc więcej ludzi dostaję. Ale droga uporczywie wzywa i kilometry też. Co ważniejsze, to czeka na mnie cała rzesza osób, nieco dalej na drodze. Jedna z nich jest nawet powodem, dla którego nie odłożyłam mojego wyjazdu na później pomimo niesprzyjających warunków nieprzespanej pierwszej nocy i rewolucji żołądkowych (o, czyżbym zapomniała o nich wspomnieć?).
Postanawiam kontynuować wczorajszą trasę pociągiem na północ o kilka dodatkowych kilometrów. I kiedy w końcu udaje mi się ruszyć tyłek – grubo po południu ale bez napinania i pewna swojej decyzji – kieruję swoje dwa koła do dworca. Pedałować zacznę dopiero około 14tej albo i nawet 15tej, więc muszę mądrze obrać cel podróży. Wybór pada na swojsko brzmiącą mieścinę o nazwie Anna Paulowna. Dzisiejsza przejażdżka będzie zwięzła i konkretna, gdyż jechać będę po najdłuższej z Holenderskich zapór wodnych: Afsluitdijk. A tam można tylko prosto i do celu.
Chyba wszyscy długodystansowcy znają to uczucie: kiedy spotykając podobnego nam zapaleńca, w momencie wymiany spojrzeń, nawiązuje się między nami niewymówiona acz głęboka nić porozumienia.
Ta nić pojawia się na przykład, kiedy mijam jadącego sobie starszego faceta i jego prawie muzealną wyścigówkę. Zagaduje mnie po holendersku i z moich resztek niemieckiego rozumiem, że pyta o standardowe: skąd, gdzie i dokąd potem. Okazuje się, że również jedzie do Den Oever (gdzie zaczyna się tama) i postanawia mi potowarzyszyć. Uwielbiam jeździć z okolicznymi rowerzystami, gdyż oni zawsze znają trasę (tą najlepszą!) i mogę po prostu się odprężyć i pedałować ślepo za nimi, bo oni będą wiedzieć gdzie i kiedy skręcić.
Ale, dzięki bogu, że oprócz bycia rowerzystką jestem również lingwistką! Facet jest uroczy i próbuje ze wszystkich sił się ze mną dogadać... tyle tylko, że nie mówi ani słowa w żadnym innym języku (żywym bądź nie). Moje dogorywające szczątki niemieckiego umożliwiają mi wyłapać momenty, w których mogę się uśmiechnąć lub pokiwać głową... Facet tak jest zadowolony z naszej wspólnej jazdy, że „podwozi” mnie aż do samej bariery Afsluitdijk.
Do przejechania mam 30km, w jednej prostej linii. Niemożliwością jest tu zbłądzenie, więc powinnam znaleźć się po drugiej stronie za półtorej godziny.
Po półtorej godzinie jestem rzeczywiście po drugiej stronie zapory. Pod jej koniec wyprzedzam kilka grup rowerzystów. Łał, wygląda na to, że aż tak się nie ślamazarzę! Czy może chodzi tu bardziej o zbawienny wpływ dobrze przespanej nocy? Dobra noc może naprawdę zmienić życie...
Inną zmienioną rzeczą po tej stronie tamy są krajobrazy. Są w nich i stada owiec i urocze miasteczka. A także turbiny wietrzne. Jedna na każdym gospodarstwie – pomyśleć można, że to wiejski odpowiednik zwierzątka domowego albo coś!
Region jest przepełniony spokojem i czuć w nim swojskość, która dostępna jest tylko z wewnątrz. Tym bardziej się cieszę, że będę miała okazję poznać to miejsce od środka, dzięki tej jednej osobie, którą tak bardzo chciałam zapoznać: gospodarza Warm Showers – Halbe.
Warm Showers to strona podobna do Couch Surfingu, z tymże wszyscy na niej zapisani są rowerzystami. Halbe jest moim pierwszym gospodarzem WS i od dłuższego czasu raduje się nadchodzącym spotkaniem.
Ta wspaniała znajomość WS rozpoczęła się od wymiany kilku wiadomości przez stronę. Komunikacja z Halbe była doświadczeniem samym w sobie: szybka, zajmująca – rozrywka w stanie czystym.
Uwaga na marginesie: uważam się za powolną pisarkę. Nie lubię zbytnio pisania, a jednak siedziałam do późna w nocy i odpisywałam jak opętana na super emaile Halbe. To właśnie to poczucie porozumienia, o którym pisałam wcześniej, zmotywowało mnie do trzymania się mojego planingu pomimo pewnych trudności na linii startu.
Kilka kilometrów przed dzisiejszym celem esemesuję do Halbę by się zapowiedzieć. Nawet się nie orientuję że mam odpowiedź, w której oznajmia mi, że wyjeżdża mi naprzeciw i spotkamy się w połowie drogi. Możecie sobie więc wyobrazić jakie mam ździwko, kiedy nagle jakiś rowerzysta jadący w moją stronę do mnie macha i się uśmiecha od ucha do ucha. Podjeżdża do mnie:
- Karolina, prawda?
- Taaa... ale skąd... czy ty... Halbe?
- Tak jest! Postanowiłem po ciebie wyjechać i tylko miałem nadzieję, że wyjadę po ciebie na dobrą drogę. No i jesteś!
- Eeee... bo wjechałam nie na tą co trzeba?
- Nie, ale że wszystkie drogi prowadzą do domu, wybrałem jedną i rozglądałem się na prawo i lewo, żeby móc cię w razie czego wypatrzeć na horyzoncie.
Pozostałe 10km pozostawiamy za sobą w mgnieniu oka i w szybko rozkręconej pogawędce. Kiedy dojeżdżamy na gospodarstwo i zostawiamy rowery w ogromnej stodole, nic nie sugeruje tego, że mieszkalna część posesji jest nowoczesnym, dizajnerskim cudeńkiem. Prawdziwy ukryty diament.
Poznaję żonę Halbę oraz dwóch innych rowerzystów, których rodzina nocuje tego samego wieczoru. Kolacja się robi, więc wskakuję pod prysznic, ogarniam się i schodzę na wieczór w tematyce „jak u przyjaciół”.
I jak często bywa, jest dużo gadania, śmichów-chichów i, jak zwykle, za mało czasu... Dzielimy się, oczywiście, rowerowymi-przygodami a Halbe swoimi ostatnimi zdjęciami z wyprawy do Turcji. Po zapoznaniu się z jego opowieścią i niesamowitymi zdjęciami, decyduję z miejsca, że terenem mojej przyszłej wyprawy będzie właśnie ten kraj.
Ale zanim znowu się zapowietrzę z podniecenia, widzę, że czas do łóżka, więc grzecznie wskakuję w piżamę. Jutro będzie dniem długim, więc jeśli chcę dojechać gdziekolwiek w okolice mojego jutrzejszego celu, powinnam być już pod pierzynką.
Przebyta dzisiaj trasa:
Dystans: 69,76 km
Średnia prędkość: 18,3 km
Czas jazdy: 3:49 h
Dystans całkowity: 292,4 km
Dzisiejszy dzień będzie o ludziach.
Ale od początku. Poprzedniego wieczora, goszczący mnie Aldo ostrzegł mnie, że w jego pokoju gościnnym panuje coś w rodzaju „klątwy łóżka”. Ludzie obiecują sobie, że wstaną o tej albo o tamtej, ale jak przychodzi co do czego, to nie mogą się od tego łóżka odkleić.
Biorę ten fakt pod uwagę i w pełni przygotowana na trudny poranek, ustawiam budzik na 9 aby móc wyruszyć koło 10. To dosyć późno jak na mnie ale potrzebuję się wyspać, jeśli mam nie umrzeć na dniach. Dziewiąta jednak wybija, a ja jak wściekła wciskam przycisk „DRZEMKA”. Umówmy się, że postanowiłam nie być tą, która przerwie „klątwę łóżka”....
Poprzedniego wieczoru zajął się mną Aldo natomiast rano pieczę nade mną sprawować będzie jego dziewczyna, Lieske. Jeszcze nie dane było nam się spotkać, bo pracowała do późna w nocy. Lies puka do mojej sypialni po 10tej – gdyż po mnie ani widu ani słychu, ani o dziewiątej ani o dziesiątej – co jest odpowiednią motywacją, żeby się w końcu zwlec z wyra po 11tej...
Śniadanie jest podane nie tylko z upragnioną kawą ale również dobrą rozmową. Delektuję się nimi leniwie i opóźniam moment odjazdu. Chciało mi się „więcej ludzi” więc więcej ludzi dostaję. Ale droga uporczywie wzywa i kilometry też. Co ważniejsze, to czeka na mnie cała rzesza osób, nieco dalej na drodze. Jedna z nich jest nawet powodem, dla którego nie odłożyłam mojego wyjazdu na później pomimo niesprzyjających warunków nieprzespanej pierwszej nocy i rewolucji żołądkowych (o, czyżbym zapomniała o nich wspomnieć?).
Postanawiam kontynuować wczorajszą trasę pociągiem na północ o kilka dodatkowych kilometrów. I kiedy w końcu udaje mi się ruszyć tyłek – grubo po południu ale bez napinania i pewna swojej decyzji – kieruję swoje dwa koła do dworca. Pedałować zacznę dopiero około 14tej albo i nawet 15tej, więc muszę mądrze obrać cel podróży. Wybór pada na swojsko brzmiącą mieścinę o nazwie Anna Paulowna. Dzisiejsza przejażdżka będzie zwięzła i konkretna, gdyż jechać będę po najdłuższej z Holenderskich zapór wodnych: Afsluitdijk. A tam można tylko prosto i do celu.
Chyba wszyscy długodystansowcy znają to uczucie: kiedy spotykając podobnego nam zapaleńca, w momencie wymiany spojrzeń, nawiązuje się między nami niewymówiona acz głęboka nić porozumienia.
Ta nić pojawia się na przykład, kiedy mijam jadącego sobie starszego faceta i jego prawie muzealną wyścigówkę. Zagaduje mnie po holendersku i z moich resztek niemieckiego rozumiem, że pyta o standardowe: skąd, gdzie i dokąd potem. Okazuje się, że również jedzie do Den Oever (gdzie zaczyna się tama) i postanawia mi potowarzyszyć. Uwielbiam jeździć z okolicznymi rowerzystami, gdyż oni zawsze znają trasę (tą najlepszą!) i mogę po prostu się odprężyć i pedałować ślepo za nimi, bo oni będą wiedzieć gdzie i kiedy skręcić.
Ale, dzięki bogu, że oprócz bycia rowerzystką jestem również lingwistką! Facet jest uroczy i próbuje ze wszystkich sił się ze mną dogadać... tyle tylko, że nie mówi ani słowa w żadnym innym języku (żywym bądź nie). Moje dogorywające szczątki niemieckiego umożliwiają mi wyłapać momenty, w których mogę się uśmiechnąć lub pokiwać głową... Facet tak jest zadowolony z naszej wspólnej jazdy, że „podwozi” mnie aż do samej bariery Afsluitdijk.
Do przejechania mam 30km, w jednej prostej linii. Niemożliwością jest tu zbłądzenie, więc powinnam znaleźć się po drugiej stronie za półtorej godziny.
Trzydzieści kilometrów, jak odmierzonych linijką.
Po półtorej godzinie jestem rzeczywiście po drugiej stronie zapory. Pod jej koniec wyprzedzam kilka grup rowerzystów. Łał, wygląda na to, że aż tak się nie ślamazarzę! Czy może chodzi tu bardziej o zbawienny wpływ dobrze przespanej nocy? Dobra noc może naprawdę zmienić życie...
Inną zmienioną rzeczą po tej stronie tamy są krajobrazy. Są w nich i stada owiec i urocze miasteczka. A także turbiny wietrzne. Jedna na każdym gospodarstwie – pomyśleć można, że to wiejski odpowiednik zwierzątka domowego albo coś!
Region jest przepełniony spokojem i czuć w nim swojskość, która dostępna jest tylko z wewnątrz. Tym bardziej się cieszę, że będę miała okazję poznać to miejsce od środka, dzięki tej jednej osobie, którą tak bardzo chciałam zapoznać: gospodarza Warm Showers – Halbe.
Warm Showers to strona podobna do Couch Surfingu, z tymże wszyscy na niej zapisani są rowerzystami. Halbe jest moim pierwszym gospodarzem WS i od dłuższego czasu raduje się nadchodzącym spotkaniem.
Ta wspaniała znajomość WS rozpoczęła się od wymiany kilku wiadomości przez stronę. Komunikacja z Halbe była doświadczeniem samym w sobie: szybka, zajmująca – rozrywka w stanie czystym.
Uwaga na marginesie: uważam się za powolną pisarkę. Nie lubię zbytnio pisania, a jednak siedziałam do późna w nocy i odpisywałam jak opętana na super emaile Halbe. To właśnie to poczucie porozumienia, o którym pisałam wcześniej, zmotywowało mnie do trzymania się mojego planingu pomimo pewnych trudności na linii startu.
Kilka kilometrów przed dzisiejszym celem esemesuję do Halbę by się zapowiedzieć. Nawet się nie orientuję że mam odpowiedź, w której oznajmia mi, że wyjeżdża mi naprzeciw i spotkamy się w połowie drogi. Możecie sobie więc wyobrazić jakie mam ździwko, kiedy nagle jakiś rowerzysta jadący w moją stronę do mnie macha i się uśmiecha od ucha do ucha. Podjeżdża do mnie:
- Karolina, prawda?
- Taaa... ale skąd... czy ty... Halbe?
- Tak jest! Postanowiłem po ciebie wyjechać i tylko miałem nadzieję, że wyjadę po ciebie na dobrą drogę. No i jesteś!
- Eeee... bo wjechałam nie na tą co trzeba?
- Nie, ale że wszystkie drogi prowadzą do domu, wybrałem jedną i rozglądałem się na prawo i lewo, żeby móc cię w razie czego wypatrzeć na horyzoncie.
Pozostałe 10km pozostawiamy za sobą w mgnieniu oka i w szybko rozkręconej pogawędce. Kiedy dojeżdżamy na gospodarstwo i zostawiamy rowery w ogromnej stodole, nic nie sugeruje tego, że mieszkalna część posesji jest nowoczesnym, dizajnerskim cudeńkiem. Prawdziwy ukryty diament.
Poznaję żonę Halbę oraz dwóch innych rowerzystów, których rodzina nocuje tego samego wieczoru. Kolacja się robi, więc wskakuję pod prysznic, ogarniam się i schodzę na wieczór w tematyce „jak u przyjaciół”.
I jak często bywa, jest dużo gadania, śmichów-chichów i, jak zwykle, za mało czasu... Dzielimy się, oczywiście, rowerowymi-przygodami a Halbe swoimi ostatnimi zdjęciami z wyprawy do Turcji. Po zapoznaniu się z jego opowieścią i niesamowitymi zdjęciami, decyduję z miejsca, że terenem mojej przyszłej wyprawy będzie właśnie ten kraj.
Ale zanim znowu się zapowietrzę z podniecenia, widzę, że czas do łóżka, więc grzecznie wskakuję w piżamę. Jutro będzie dniem długim, więc jeśli chcę dojechać gdziekolwiek w okolice mojego jutrzejszego celu, powinnam być już pod pierzynką.
Przebyta dzisiaj trasa:
Dystans: 69,76 km
Średnia prędkość: 18,3 km
Czas jazdy: 3:49 h
Dystans całkowity: 292,4 km
Prosto i do celu. Zbłądzić nie można.
Bike selfie...
I to by było na tyle.