Czy to już jest koniec?
Budzę się w bólach i cierpieniu po upojnej, długo-oczekiwanej nocy. Przypomnę: dnia wczorajszego padłam martwa na łóżko po przejechaniu prawie 130km, które to wyrobiłam po nocy długiej i szerokiej na 3 godziny. Tak bym chciała móc nie obudzić się... nigdy. Ściągam się jednak z łóżka, na dole słyszę już bowiem krzątających się gospodarzy.
A goszczę u uroczej pary, seryjnych Couch Surferów, Wim i Marjan, którzy, nota bene, również kochają rowery. Marjan jest odważną, przemieszczającą się tylko bicyklem, i to nawet w ciemnych zakamarkach miasta, panią w wieku mojej mamy, a Wim to zasuwający codziennie 50 km adept roweru poziomowego.
Ludzie, u których się zatrzymuję w czasie moich wypraw, to materiał na osobną książkę. To dzięki nim moje eskapady są w ogóle możliwe. Dzięki nim, mimo iż podróżuję samotnie, pod koniec dnia nie jestem sama. Są jak rodzynki w cieście drożdżowym: niespodziewanie i słodko urozmaicają monotonię mojej codziennej rutyny rowerowej. I zawsze mi ich mało!
...ściągam się więc z tego łóżka, plując sobie w brodę, że następnym razem powinnam na każdy dzień jeżdżenia przewidzieć jeden dzień odpoczynku, aby móc w pełni nacieszyć się ludźmi, u których goszczę. Śniadanie, ogarnięcie się, obudzenie (tak tak, w takiej kolejności), no i w drogę.
W promieniach porannego słońca, mijam jadących do pracy rowerzystów. Oni do swojej rutyny, a ja już w swojej. Szybko docieram do Middelburgu, w którym, w końcu, jakieś kanały i nawet jeden młyn zaliczam. No a potem prosto po płaskim, z jednej wyspy na drugą. Wyspy, według opisu trasy EuroVelo, miały być pięknymi wydmami, o ograniczonym ruchu samochodów. Jednak większość tego odcinka to region o krajobrazie bardzo przemysłowym, z urzędującymi tu, na skalę także przemysłową... mewami. Przejeżdżam bowiem przez potężne, szaro-bure tamy, postawione przez rząd holenderski aby chronić kraj przed nawracającymi powodziami.
Widokami nie mam się więc co napawać, wiatr mi w twarz ale przynajmniej jest prosto i do celu. Na jednej z takich zapór wodnych zaczyna mi przed oczyma majaczyć flaga polska. Przyśpieszam, doganiam: tak! Rowerowi-rodacy! Wyraźnie miło zaskoczeni moim polskim „witam”. Wymieniamy się standardowymi rowerowymi uprzejmości: „a skąd?”, „a dokąd?”, „a ile kilometrów?” itp., itd. Zwięzłe acz do celu. Kolega i koleżanka jadą „spalić się” w Amsterdamie. No to okej! No ale my tu gadu gadu, a jechać trzeba, więc nasze drogi wkrótce się rozjeżdżają.
Docieram do kolejnej zapory wodnej, która bardziej niż tamą jest wylęgarnią... kite surferów. Widok niesamowity, acz niestety nie daje się łatwo na aparat przełożyć.
Po lewej morze, ja tnę rowerową autostradą, a po prawej, wolniej ode mnie!, ciągnie się stara kolejka parowa. Pozytywnie!
Mniej pozytywne jest jednak to, że umieram. Boli mnie całe ciało. Coś strasznie trudne to rowerowanie. Nie pamiętam, żeby moje poprzednie wyprawy były tak bolesne. Notorycznie się zatrzymuję, bo nie mogę zwyczajnie na siodełku wysiedzieć. Bez wchodzenia w szczegóły, boli mnie tyłek po prostu, ręce, tak, że kierownica się ich nie trzyma, a plecy i szyja dobijają trzymające się mnie resztki siły i energii. Dlaczego??? O co chodzi? Przecież zawsze tak dobrze nam było z moim rowerem... Co jest nie tak?
Kiedy na kolejnym przystanku na plaży omal nie zasypiam na pół dnia, dochodzę do wniosku, że dużo mogę, ale organizmu nie oszukam. Nie dospałam te kilka dni przed wyjazdem i ciało każe mi teraz za nocne szaleństwa zapłacić. Oprócz tego wlokę ze sobą trwający już ponad 2 tygodnie kaszel... hmmm, może czas na przerwę?
Na liczniku mam już prawie 90 km a do celu zostało mi jeszcze jakieś 60... W normalnych warunkach, tzn. gdybym była wyspana i nie chorowała od 2 tygodni, 150 km po płaskim to żadna sztuka zrobić. W warunkach aktualnych jednakże, dogorywam, umieram, nienawidzę roweru, chcę zapaść w śpiączkę i nigdy na nogi już nie powstać. Okej. Potrzebuję przerwy. Jestem tuż pod Rotterdamem, postanawiam zeskoczyć tu z roweru i wskoczyć do pociągu.
Dzień ten moralnego niepokoju kończę u kolejnych Couch Surferów, Aldo i Lies. Kolega Aldo raczy mnie kolacją, pełną pasji konwersacją, a wieczór puentujemy piwem na plaży. Boże, jak wspaniale jest tak sobie siedzieć nie ruszając żadną z kończyn...
Bilans dnia: ujm na honorze – 1, rowerowych ofiar śmiertelnych – 0.
Przebyta dzisiaj trasa:
Dystans: 93,7 km
Czas jazdy: 5h08
Średnia prędkość: 18,2km/h
Dystans całkowity: 222,6 km
Budzę się w bólach i cierpieniu po upojnej, długo-oczekiwanej nocy. Przypomnę: dnia wczorajszego padłam martwa na łóżko po przejechaniu prawie 130km, które to wyrobiłam po nocy długiej i szerokiej na 3 godziny. Tak bym chciała móc nie obudzić się... nigdy. Ściągam się jednak z łóżka, na dole słyszę już bowiem krzątających się gospodarzy.
A goszczę u uroczej pary, seryjnych Couch Surferów, Wim i Marjan, którzy, nota bene, również kochają rowery. Marjan jest odważną, przemieszczającą się tylko bicyklem, i to nawet w ciemnych zakamarkach miasta, panią w wieku mojej mamy, a Wim to zasuwający codziennie 50 km adept roweru poziomowego.
Ludzie, u których się zatrzymuję w czasie moich wypraw, to materiał na osobną książkę. To dzięki nim moje eskapady są w ogóle możliwe. Dzięki nim, mimo iż podróżuję samotnie, pod koniec dnia nie jestem sama. Są jak rodzynki w cieście drożdżowym: niespodziewanie i słodko urozmaicają monotonię mojej codziennej rutyny rowerowej. I zawsze mi ich mało!
...ściągam się więc z tego łóżka, plując sobie w brodę, że następnym razem powinnam na każdy dzień jeżdżenia przewidzieć jeden dzień odpoczynku, aby móc w pełni nacieszyć się ludźmi, u których goszczę. Śniadanie, ogarnięcie się, obudzenie (tak tak, w takiej kolejności), no i w drogę.
W promieniach porannego słońca, mijam jadących do pracy rowerzystów. Oni do swojej rutyny, a ja już w swojej. Szybko docieram do Middelburgu, w którym, w końcu, jakieś kanały i nawet jeden młyn zaliczam. No a potem prosto po płaskim, z jednej wyspy na drugą. Wyspy, według opisu trasy EuroVelo, miały być pięknymi wydmami, o ograniczonym ruchu samochodów. Jednak większość tego odcinka to region o krajobrazie bardzo przemysłowym, z urzędującymi tu, na skalę także przemysłową... mewami. Przejeżdżam bowiem przez potężne, szaro-bure tamy, postawione przez rząd holenderski aby chronić kraj przed nawracającymi powodziami.
Widokami nie mam się więc co napawać, wiatr mi w twarz ale przynajmniej jest prosto i do celu. Na jednej z takich zapór wodnych zaczyna mi przed oczyma majaczyć flaga polska. Przyśpieszam, doganiam: tak! Rowerowi-rodacy! Wyraźnie miło zaskoczeni moim polskim „witam”. Wymieniamy się standardowymi rowerowymi uprzejmości: „a skąd?”, „a dokąd?”, „a ile kilometrów?” itp., itd. Zwięzłe acz do celu. Kolega i koleżanka jadą „spalić się” w Amsterdamie. No to okej! No ale my tu gadu gadu, a jechać trzeba, więc nasze drogi wkrótce się rozjeżdżają.
Docieram do kolejnej zapory wodnej, która bardziej niż tamą jest wylęgarnią... kite surferów. Widok niesamowity, acz niestety nie daje się łatwo na aparat przełożyć.
Po lewej morze, ja tnę rowerową autostradą, a po prawej, wolniej ode mnie!, ciągnie się stara kolejka parowa. Pozytywnie!
Mniej pozytywne jest jednak to, że umieram. Boli mnie całe ciało. Coś strasznie trudne to rowerowanie. Nie pamiętam, żeby moje poprzednie wyprawy były tak bolesne. Notorycznie się zatrzymuję, bo nie mogę zwyczajnie na siodełku wysiedzieć. Bez wchodzenia w szczegóły, boli mnie tyłek po prostu, ręce, tak, że kierownica się ich nie trzyma, a plecy i szyja dobijają trzymające się mnie resztki siły i energii. Dlaczego??? O co chodzi? Przecież zawsze tak dobrze nam było z moim rowerem... Co jest nie tak?
Kiedy na kolejnym przystanku na plaży omal nie zasypiam na pół dnia, dochodzę do wniosku, że dużo mogę, ale organizmu nie oszukam. Nie dospałam te kilka dni przed wyjazdem i ciało każe mi teraz za nocne szaleństwa zapłacić. Oprócz tego wlokę ze sobą trwający już ponad 2 tygodnie kaszel... hmmm, może czas na przerwę?
Na liczniku mam już prawie 90 km a do celu zostało mi jeszcze jakieś 60... W normalnych warunkach, tzn. gdybym była wyspana i nie chorowała od 2 tygodni, 150 km po płaskim to żadna sztuka zrobić. W warunkach aktualnych jednakże, dogorywam, umieram, nienawidzę roweru, chcę zapaść w śpiączkę i nigdy na nogi już nie powstać. Okej. Potrzebuję przerwy. Jestem tuż pod Rotterdamem, postanawiam zeskoczyć tu z roweru i wskoczyć do pociągu.
Dzień ten moralnego niepokoju kończę u kolejnych Couch Surferów, Aldo i Lies. Kolega Aldo raczy mnie kolacją, pełną pasji konwersacją, a wieczór puentujemy piwem na plaży. Boże, jak wspaniale jest tak sobie siedzieć nie ruszając żadną z kończyn...
Bilans dnia: ujm na honorze – 1, rowerowych ofiar śmiertelnych – 0.
Przebyta dzisiaj trasa:
Dystans: 93,7 km
Czas jazdy: 5h08
Średnia prędkość: 18,2km/h
Dystans całkowity: 222,6 km
Rowerem do pracy.
Mój pierwszy holenderski młyn.
Plaża plażą...
...tylko obym nie przysnęła!
Barier wodnych profil drugi.
Rowerowa nadmorska autostrada.
I to by było na tyle.