wtorek, 3 maja 2011

Dzień 6 (ostatni!)

Rawicz - Wrocław - 60km

Szanowni Czytelnicy! A więc nie przejechał mnie traktor ciągnący oborę, jak tu ktoś próbował zasugerować... Aczkolwiek przeżycia mojego Szóstego Ostatniego Dnia Rowerowania w drugiej edycji Sru de Pologne były tak traumatyczne iż kilka miesięcy zajęło mi dojście do siebie, pozbycie się traumy i doprowadzenie się do stanu używalności tak, by móc ponownie z optymizmem i odwagą... wychodzić z domu czy napisać brakującą relację na blogu! Dzień Szósty bowiem następująco:

Ostatni dzień, tylko 60km do przejechania... ach jak wspaniale! och jak przyjemnie! Jeśli się wystarczająco rozpędzę to dam radę przed obiadem. Tylko że na rano nasi nieomylni synoptycy zapowiadają przelotne deszcze. I rzeczywiście, ranek za oknem jest szaro-buro-mokry. Postanawiam więc przeczekać deszcz, który zresztą szybko przeradza się w ulewę i wykorzystać późniejszy start na zakupienie TAAAK kremu na poparzenia słoneczne, których nabawiłam się w poprzednich dniach. o 11.00 pada jednak nadal a mi śpieszno, żeby wyruszyć. Zaprzyjaźnieni rowerzyści czekają na mnie przy wjeździe do Wrocławia aby wspólnie przebyć ostatni odcinek.

Z cukru, jak wiadomo, naród kolarski robiony nie jest, a i na jazdę w deszczu mam już certyfikat poparty wielokilometrowym doświadczeniem. Dlatego postanawiam wybywać ze sportowego przybytku i chwały miasta Rawicz pomimo niesprzyjających warunków atmosferyczno-meterologicznych jak najszybciej.

A tu pada. Ciągle pada. Jest mokro. Jest *mi* mokro. W butach zaczynam pływać. Bez trzymanki. Odkrywam, że jednak będę mogła zwrócić do reklamacji moje 100% satisfaction guarantee nieprzemakalne i bardzo kosztowne wdzianka kolarskie... Ta pełna zaskakujących zwrotów i napięcia akcja ma miejsce w ciągu pierwszych 15 minut jazdy. A miało być tak pięknie!

Pięknie już nie jest, natomiast jest coraz zimniej. I zimniej. I spróbujcie zobaczyć teraz oczami wyobraźni kolarkę jadącą w taką pogodę krajówką bez pobocza, w lekkim odzieniu typu krótkie spodenki! Rękawiczki miałam, ale nie wiedziałam już czy lepiej jechać w mokrych i zimnych czy ziębić sobie ręce na sucho i jechać bez nich... Ach, te kluczowe decyzje życiowe!

Przemoczona jestem doszczętnie. Nie ważne jak szybko pedałuję - nie jestem w stanie się rozgrzać. Po drodze nie ma nawet żadnych kafejek czy jakichkolwiek miejsc, w których można by się ogrzać a te, które są - dziś nieczynne. Mamy przecież 3go maja!

Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego jest mi aż tak strasznie zimno. W deszczu jeździłam już nie raz i zawsze dawałam radę. A teraz? Zostało niecałe 50km a ja zaczynam tęsknie wodzić wzrokiem za każdym mijającym mnie autem. Dochodzę również do wniosku, że samochód to w końcu nie taki zły środek transportu. Errr... jak to możliwe?! Czy ja to naprawdę właśnie pomyślałam? Napisałam? Ale... co się dzieje?!

Zaczynam rozumieć kiedy mym zmarzniętym oczom ukazują się, opadając wdzięcznie na moje nieprzemakalne ciuchy, pierwsze płatki...

*** ŚNIEGU ***

- Nieeee....!!!!?
- Ha ha. TAAAK!!!

Szanowni Czytelnicy, dostałam od Matki Natury bezczelnie śniegiem w twarz w miesiącu maju! Incydent ten wydaje mi się tym bardziej absurdalny, biorąc pod uwagę, że nie wchłonął mi się jeszcze całkowicie mój krem na poparzenia słoneczne, który nałożyłam przed startem!!!

Jadę więc w szaleńczym śmiechu niedowierzania w śniegu, gradzie i zamieci, w bliżej nieokreślonej temperaturze minusowej, w maju, w krótkich gatkach kolarskich i na rowerze na dodatek. Jest mi tak lodowato jak nigdy w życiu. Moje nogi są czerwone z zimna i okaleczone przez walący w nie grad. Z bólem trzymam się kierownicy. Zaczynam zastanawiać się nad sytuacją i analizować alternatywy. Jadę? Nie jadę? Przeczekuję? Przerywam? Szukam pociągu? Zakupuję zimowe ubrania? Testuję nowy mix "krioterapia i kolarstwo"?

I nagle ekstaza: czynna stacja benzynowa! Zajeżdżam na przerwę. W jakim to ja muszę być stanie fizyczno-psychicznym jeśli największą radością mojego życia w tym momencie okazuje się być rożen do hot-dogów, na którym sprzedawca dobrodusznie suszy moje rękawice.

Oględziny sytuacji: ręce mam białe jak kartka papieru, stóp nie czuję w ogóle. Kończyny górne udaje mi się rozgrzać, ale minimalnie i to jedynie po pół godzinie starań. Z moich nieprzemakalnych ubrań udaje mi się zaś wycisnąć szklankę wody (to jest, po ich uprzednim rozmrożeniu)... Chcę do kaloryfera!!!

Zła i rozgoryczona, ale zbyt zmarznięta by protestować, dzwonię do czekających na mnie pod Wrocławiem rowerzystów by poprosić o zmianę planu dnia i zorganizowanie akcji ratowniczej pt "Nie dajmy zamarznąć Karoli!". Ustalamy, że mam dalej więc jechać w stronę Wrocławia a gdzieś po drodze zgarnie mnie pojazd zmotoryzowany. Niechętnie, ale wyczołguję się w końcu z ciepłej i suchej stacji na mokrą, śliską i lodowatą krajówkę prowadzącą do mety. Po raz pierwszy w życiu jednak nie che mi się, nie chcę, nie podoba mi się. Chcę wrócić na stację by poobściskiwać się z kaloryferem, jeść czekoladę i płakać. Jest mi tak zimno, moje ciało ma taki awers do wyjścia na zewnątrz, że naprawdę zmuszam się robiąc sobie krzywdę.

Wsiadam na rower i jadę. W bólu i zaciskając zęby ale jadę. Kręcę głową z niedowierzania, widząc bielejący wokół mnie świat. Niestety, nie mam odwagi zdjąć zesztywniałej w sopel rękawiczki aby zrobić uwieczniające ten moment zdjęcie. Jadę dalej. A auta nie ma i nie ma. Dzwonię, sprawdzam, koordynuję. Mam dalej jechać. W końcu mijam jakieś miasteczko: Prusice. Stop! Z trudem ale znajduję jedyną czynną w okolicy knajpę i wpadam do niej z nadzieją w oczach, że jeszcze nie jest za późno bym odratowała moje zmrożone kończyny.

I kiedy tak staram się intensywnie odtajać, w końcu dojeżdża do mnie ekipa ratunkowa w postaci Janusza i jego super wozu. Zapodaje mi on zimowymi ubraniami, rozgrzewającym masażem kończyn oraz setką wódki, która to mnie ratuje od zejścia z tego padołu i sprawia, że rozumiem już czemu w zimnych krajach takich jak Rosja, ludzie nie zamarzają ale mają problemy alkoholowe...

I tak kończy się ta impreza. Z planowych ostatnich 60km udaje mi się przejechać rowerem 30. Ale za to w zimie w maju i to w krótkich spodenkach! Pakujemy się z Januszem w końcu do wozu i dojeżdżamy w oka mgnienia (dzięki ci panie Cugnot!) do Wrocławia, do czekającej reszty rowerowej.

Rozsądek, troska o własne zdrowie oraz chęć zachowania wszystkich kończyn w stanie używalności na następne wyprawy sprawiły, że postanowiłam zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo i dać się odwieźć te kilka brakujących kilometrów do domu samochodem.

Dzięki temu kończę Sru de Pologne z licznikiem pokazującym nieco ponad 600km - dystansem wdzięcznym, radosnym i odkrywczym. A ponadto...

100% MADE in POLAND!

Przebyta dzisiaj trasa:
Rowerem: 30km
Czas jazdy: 1h45
Autem: 30km
Czas jazdy: 20min

Pozostało mi do przejechania:

HA! DOJECHAŁAM!

Zima w maju pod moim oknem.

Wybawca Janusz.

Widok z auta.

Żeby nie było, że kłamałam co do tego maja... O patrz pan! -0,5 stopnia jest!

Ej, dawać te sanki!