wtorek, 23 lipca 2013

Dzień 1

Trasa prawdziwie europejska

Trzy godziny snu. Na nogi się zwlekam o 5:30 (rano, żeby nie było wątpliwości). To już taki mój standardzik, przed wypadami rowerowymi i staje się nudne. Następny njus proszę.

Biorąc pod uwagę ilość kilometrów do przejechania oraz moją dostępność czasową, muszę wskakiwać do nieziemsko wczesnego pociągu do Dunkierki. O 8:30 siadam na siodełku.

Jedziemy!

Nadmorskie promienie słońca i zapach nadchodzącej przygody zmywają ze mnie zmęczenie. Kierunek: informacja turystyczna, w której dostaję mapkę regionu (kocham mapy!) i zostaję pokierowana nad morze. Moje pierwsze tête-à-tête z Morzem Północnym następuje zaledwie chwilę później. Jestem bardzo dumna i zadowolona, że jestem na prawie pustej trasie nadmorskiej przed 9tą rano. Kręcę zatem tempem spacerowym i cieszę oczy widokami. Nawet funduję sobie objazd aby osobiście sprawdzić jak wyglądają wydmy. Niestety, jednak dobrze pamiętałam z lekcji gegry: to po prostu kupa obrośniętego zielskiem piasku... Nie mam na to czasu. Czas za to mam na któreś kolejne z rzędu nałożenie jednego z moich kremów przeciwsłonecznych: bezpieczeństwo przede wszystkim!

Nim się orientuję, mijam granicę z Belgią. Architektura zmienia się jak za stanowczym pociągnięciem pędzla i bardzo szybko przypomina mi się dlaczego, nawet w myślach, nie widziałam się w Brukseli. Te ulice, budynki... cała estetyka belgijskich miast wpędza mnie w stany ponure-pomieszane-z-depresyjnymi. Bo są smutne i szare. No nie mój styl po prostu. Nawet nadmorskie miejscowości nie wyglądają jak to co przywykłam widywać w jakichś tam sensownych odległościach od wody. Miasteczka belgijskie przypominają bardziej podparyską dzielnicę biznesową La Defense (albo raczej jej sąsiada, sypialne osiedle Courbevoie) – "załamka". Cały region zresztą jest mocno uprzemysłowiony. To tłumaczy: niewielką ilość zdjęć jaką tam wycykałam (fotografia przemysłowa nie wchodzi bowiem w obszar moich kompetencji, a to prawdziwa sztuka sama w sobie) czy zero podobnych mi rowerzystów. Dobrą jakością mogą się poszczycić za to drogi rowerowe, ale nimi rozkoszują się jedynie lokalni mieszkańcy (no bo kto by się rwał jeździć tutaj turystycznie?).

Jedną rzeczą, którą region się w ciekawy sposób wyróżnia, to statki i łódki, które są po prostu wszędzie. Ludzie mają zaparkowane prawdziwe łajby, takie z masztami i całą resztą, na asfalcie, tuż obok bloków: Jezu, jak oni to robią? Albo zacumowane są w prywatnych marinach, wciśniętych pomiędzy drogi i osiedla. Szał ciał!

W końcu, kilka kilometrów przed duńską granicą, krajobraz zmienia się w coś bardziej fotogenicznego. Jak się okazuje później, ciekawa zieleń, w którą wjechałam to belgijski rezerwat przyrody „Het Zwin”. Po pół godzinie okazuje się, że jestem już w Holandii. Okazuje się, bo granica jest tak dyskretna, że jej po prostu nie zauważam. Jeszcze tylko kilka kółek pedałami wzdłuż kanału i morza, i jestem w Breskens, w którym hop, wskakuję na prom. Przepływ próbuję spożytkować na odespanie kilku minut, ale chyba jestem zbyt zmęczona, bo nie udaje mi się to wybitnie... No i zaraz wysiadam we Flushing.

To na prostej drodze doznaję szoku kulturowego. Jadę sobie przed siebie, na małej, całkowicie opustoszałej drodze różowym zmierzchem, małej dróżce prowadzącej mnie z portu do mojego dzisiejszego celu. Jakiś motor zaczyna na mnie trąbić, podjeżdża do mnie i zaczyna mówić mi po niderlandzku, że „droga jest tylko dla aut i że mam jechać chodnikiem”. Kiedy nie reaguję na jego holenderski monolog, podjeżdża jeszcze bliżej i na migowy-Angielski każe mi zjechać na chodnik. Niechętnie, ale zjeżdżam, byle tylko się już odczepił. Doświadczam następnie wątpliwej przyjemności testowania tegoż zrobionego-z-tak-praktycznej-pod-rower-kostki-brukowej chodnika... To podobno te osławione w całym świecie holenderskie „ścieżki rowerowe”, do podziału pomiędzy rowerami, motocyklami i przechodniami.

Ale chwilę, czy Holandii nie okrzyknięto kiedyś przypadkiem „Rowerowym Rajem”?

Jeśli to to, to ja windą do Piekła poproszę.
  
Przebyta dzisiaj trasa:
Dystans: 125 km
Czas jazdy: 7h59
Średnia prędkość: 15.7 km/h

No to zaczynamy.

Pierwsze spotkanie z morzem... Się rozmarzyć można...

 Uwierzylibyście, że ludzie szukają jeszcze złota w piaskach?!

Nowy kraj, nowe przygody!

Jak jakiś stary dobry pomnik socjalizmu, nie?

Na lewo morze...

 ... na prawo czołg.

Do ogłądania niewiele...

 ... więc zostaje tylko jechać prosto przed siebie.

Ulica, łajby, bryki...

Lokalne pejzaże...

... i okoliczne widoki.

Klocki lego?

Most!

Kończy się Belgia, zaczynają fajne miejsca.

Rezerwat przyrody "Het Zwin".

Światełko w tunelu!

I to by było na tyle.