Królewicz na białym... rowerze
Dzień czwarty wypełniony był zbyt dużą ilością wrażeń, nawet jak dla mnie. Na wszystkich poziomach.
Zacznijmy od sprawy tak niewinnej jak ten wpis. W razie gdyby nie było to oczywiste, chociaż dla tych, którzy śledzą ten blog jest to jasne: nie spisuję moich rowerowych historii na bieżąco.
Nielicznymi razy rzeczywiście mi się to udało, ale cudem gdyż moje rowerowe wypociny zazwyczaj rodzę będąc z powrotem w domu. Czasami zaraz po, kiedy moja pamięć jeszcze świeża, czasami dopiero po roku, kiedy w końcu udało mi się uspokoić i postanawiam, że mogę pokazać światu zdjęcia nawet jeśli z tyłu nie ma kontekstu historycznego (zresztą, kto dzisiaj jeszcze czyta?!). Sezon 7. spisuję, raz jeszcze, rok później. Jak? Procedura polega na przeglądaniu i wybieraniu najlepszych zdjęć na stronę a następnie na kapitalizowaniu wspomnień, które odkopały one z niepamięci.
Oglądając zdjęcia, przeniosłam się do przeszłości tak realistycznej jak teraźniejszość. Cofnęłam się myślą do zapomnianego, przypomniałam sobie przygodę, podniecenie... Przypomniało mi się, że po kolacji konwersacja zaczęła dryfować w kierunku rowerowania (zdziw?) i, że Halbe zaczął pokazywać nam zdjęcia i opowiadać o wyprawie do Turcji. Przypomniało mi się jaka byłam zaczarowana oglądanymi niecodziennymi krajobrazami, naturą, zabytkami... Odżyły mi w pamięci anegdoty Halbe o dziko pasących się psach oraz nigdy-niekończącym strumieniu herbaty tak chętnie proponowanej przez lokalnych mieszkańców. Wszystko tom a szczególnie myśl o udaniu się do Turcji, wywołało we mnie ponowny przypływ adrenaliny. Tak jak wtedy, rok temu, na tej kolacji u Halbe. Przypomniała mi się również na pół-pijana przysięga jaką wtedy podjęłam sama ze sobą (było późno i byłam naprawdę ledwo-ciepła), iż następną moją podróż odbędę w Turcji właśnie...!
Kiedy odżyły we mnie te wszystkie wspomnienia i emocje, tak się podekscytowałam, że jak stałam tak wszystko rzuciłam! Ogarnęłam bilety lotnicze, kraj, możliwe trasy oraz wakacje w pracy i zaledwie 1 miesiąc później lądowałam w gorętszej-niż-piekło Ankarze i wyruszałam w trasę przez Turcję (sezon 8: Ankara – Istnabuł).
No i tak teraz spisuję mój 4 dzień 7. sezonu rowerowania 1-2 lata później...
Oczywiście, im dłużej się zwleka tym pamięć bardziej kaleka. Jestem więc ograniczona do pamięci zapisanej w zdjęciach... Oby tych przynajmniej było sporo, bo dzień ten był naprawdę przełomowy!
Odcinek 4. składał się z:
- wyjechaniu w moje znane nieznane;
- złapaniu kapcia 5 km po starcie, tuż przed wybuchem ulewy;
- bycia wybawioną z opresji przez królewicza na lśniącym rowerze;
- wpadnięciu na Halbe na 125. kilometrze trasy;
- spokatniu mojego KLONA, mojego DOKŁADNIE-IDENTYCZNEGO ja albo mojego odseparowanego w przeszłości bliźniaka syjamskiego, w wersji męskiej: Leo!
Ciąg dalszy kiedy indziej...
Przebyta dzisiaj trasa:
Dystans: 135,08 km
Czas jazdy: 7h00
Średnia prędkość: 19,2 km/h
Całkowity dystans: 427,6km
Dystans: 135,08 km
Czas jazdy: 7h00
Średnia prędkość: 19,2 km/h
Całkowity dystans: 427,6km
Dzień rozpoczął się niepozornie.
...wprost do knajpy na obiad!
Nasze drogi rozeszły się gdzieś w puszczy.
I to by było na tyle.
Ja wyruszłam w swoją drogę a Halbę w swoją.
Po zaledwie kilku skrętach musiałam wymienić dętkę.
Ponownie niczego się nie nauczyłam,
gdyż tam gdzie rower do góry nogami i cyklistKA, tam i znajdzie się królewicz!
A po wzmacniającej przękąsce...
...królewicz postanowił odprowadzić mnie te kilkadziesiąt kilometrów.
Przez knieje i moczary...
... po grodziska i kaszetele...
...wprost do knajpy na obiad!
Nasze drogi rozeszły się gdzieś w puszczy.
Lecz rychło spotkałam znajomą mi twarz (Halbe, zapodaj tym zdjęciem!).
Noc (jakże krótką!!!) spędziłam na niekończącym niedowierzaniu:
znalazłam swój męski odpowiednik: Karolinę w wydaniu Leo!!!
I to by było na tyle.