sobota, 11 lipca 2009

Dzień 14 (pt 10/07/09)

Ostatnia prosta

Budzę się z (fałszywymi) M&Ms ciągle żywymi w żołądku. Nie powinnam była ich wszystkich zjadać, bo to że je kupiłam i że dzieci w Afryce głodują nie oznacza, że po prostu trzeba wszystko zjeść i, że wyrzucanie jest zabronione. Okej, mea culpa, lekcja nauczona! Pomimo iż śniadania nie chce mi się jeść, wiem, że byłoby po prostu nierozsądnym wyjechać na resztkach cukierków, więc coś tam w siebie wrzucam. Jako iż w domu mam nie pokazywać się wcześniej niż około 18tej, planuję sobie późniejszy wyjazd spisując kilka słów na kompie.

O 10 jestem na rowerze. Ostatnia prosta! Nie mogę uwierzyć! To pewnie dlatego jedzie mi się tak dobrze.

Rozmyślam o moich dwóch tygodniach jazdy i zabawy i uzmysławiam sobie, że dopiero teraz, kiedy dobiega ona końca i kiedy znów zbliżam się do prawdziwego świata, zaczyna przebijać się na nowo „normalne” myślenie. Myślenie o tym co dalej, co trzeba zrobić, czego robić nie trzeba itp. I taki niepokój w żołądku. Wakacje się skończą i „co dalej”? (nie Wojtek i Peter, nie mówcie mi „that’s it”!).

W poprzednie dni w ogóle o tym „co dalej” nie myślałam. Tak naprawdę, to o mało czym myślałam. Kiedy ludzie słyszą, że siedzisz przez 10 godzin na rowerze, zachwycają się: oh! Masz tyle czasu na przemyślenia! Zapewniam, że nie. Też myślałam, że będę mogła niektóre rzeczy sobie poukładać, nad innymi się zastanowić, przemyśleć jakieś problemy i wahania. Nic z tego! Kiedy jest się na rowerze, nie to żeby nie było czasu, ale mózg się po prostu wyłącza. Jest się całkowicie skupionym na „tu i teraz”. Na drodze, na pedałowaniu, na tym co na wprost i obok, na dźwiękach (wysłuchuje się nadjeżdżających ciężarówek, żeby wiadomo było kiedy mocniej kierownicy należy się chwycić i modlić o przeżycie), na trasie oraz na różnych innych sprawach istotnych w danym momencie. Na przemyśliwanie problemów „prawdziwego życia” miejsca już nie ma. Nawet kiedy próbowałam świadomie czymś się w głowie zająć, moje pedałujące nogi zawsze przywoływały mózg do porządku i kazały zająć się drogą. Ale sobie dzięki temu odpoczęłam! Polecam wszystkim!

Zbliżam się więc do Wrocławia. Do zrobienia mam dzisiaj 150km. I mapę dla samochodów w nie za dużej skali… Jednak się nie lękam. Wiecie jak mówią: Bóg cię poprowadzi! W moim przypadku zdanie to nabiera dosłownego znaczenia. Szefu ma placówki w każdej mieścinie i nieważne w jak małej skali zrobiona jest mapa, kościół odfajkowany jest zawsze. A że większość tras zakręca właśnie przy tychże placówkach, wystarczy się na kościół kierować i dać się w ten sposób prowadzić! Ta technika nawigacyjna była również baaardzo przydatna w Niemczech, gdyż nie musiałam wtedy o skomplikowane rzeczy się wypytywać tylko o „Wo ist die Kirche?” (=Gdzie jest kościół?). Uwielbiam!

Trasa do Wrocławia jest lekka i przyjemna, co nie oznacza, że jest mi łatwo! Po stu kilometrach roweru trzymam się już tylko zębami! Jestem tak zmęczona, że oczy mam całe czerwone i momentami na płaskim to prawie zasypiam (w żaden rów na szczęście nie wjechałam!). Może dobrze więc, że tych autostrad jak nie było tak nie ma i że stan polskich dróg, odkąd ojczyznę opuściłam, się nie poprawił: kiedy jadę po dzikich wertepach w kolejnej wsi, tak mną trzęsie, że przynajmniej budzę się do życia!

Po jakichś 145km przekraczam granicę Wrocławia. Po kolejnych 2 zaczynam rozpoznawać okolicę! Woohoo! Jestem w domu! Pedałuję z całych sił. Tylko raz na początku muszę zapytać się o drogę, ale jakie to słodkie zapytanie „przepraszam, którędy na Hallera?”! Jestem tak podekscytowana, że – jak okazuje się dnia następnego – nie zauważam nowo wybudowanych budynków i zmian w mieście. Liczy się tylko dotarcie do mety!!!

Wjeżdżam w końcu w znajomą mi Hallera, przejeżdżam kolo Carrefoura, jeszcze tylko Mielecka (hej, coś dziwnie wygląda! Jakieś drzewa tu ścieli czy zasadzili i dlatego jest tak szaro-buro czy już na oczy nie widzę?) i jestem na mojej kochanej Kruczej.

Otwierają mi bramę, ale zamiast zwycięskiego szampana, nawet pies coś się średnio cieszy z mojego przyjazdu (nie poznaje mnie czy co?!). No dobra, mama się cieszy ale siostra to poczekać już na moje dobicie do mety (jest dopiero 19ta) nie mogła, bo ”ważniejsze sprawy na Rynku” ją wzywały…

Brudna, zmęczona, krzywo opalona, z czerwonymi oczami i siniakami we wszystkich możliwych miejscach ale zadowolona, radosna i spełniona przekraczam próg domu. Tysiąc czterysta pięćdziesiąt sześć kilometrów i sześć metrów i jestem w domu!

Uff. Zmachałam się.

Km: 152.69km

Max: 58.5km/h

Czas: 7:02.47

Średnia prędkość: 21.7km/h

Całkowity dystans: 1456.06

Jejciu! Ale polska wieś potrafi być urocza!

Tutaj to można by urządzić pierwszej klasy imprezkę.

Ścieżka przez las. Skrót. Oczywiście.

I my też mamy twierdze warowne!

Ostatnie zawinięcie mapy - widać już Wrocław!!!

Jeśli na powyższym zdjęciu widzicie napis "Urząd Główny", to znaczy, że już się na zapas naczytaliście moich głupot i powinniście iść odpocząć. Taki właśnie napis widziłam na tym znaku przez 10 sekund. Aż musiałam zrobić zdjęcie by zobaczyć co na nim wyjdzie kiedy nie będę padać na twarz!

Na twarz na szczęście nie padłam, głównie dzięki zaawansowanej technologii chroniącej kierowców przed zaśnięciem za kierownicą.

THE END