czwartek, 9 lipca 2009

Dzień 12 (śr 08/07/09)

Mapa na księżyc

Na rower wskakuję o 9.

Środa jest dniem trudnym. I jak widać na załączonym poniżej obrazku, nie tylko dlatego, że jest w środku tygodnia kiedy minionego weekendu już się nie pamięta a do kolejnego jeszcze daleko.

Zadanie pierwsze: kupić mapę! Ivan prowadzi mnie do miejskiej księgarni. Ile mają tam map! Jedną z Lichtenstein do Dresden proszę. Nie ma? No to przynajmniej z Lichtenstein do Chemnitz. To wprawdzie tylko 20 km, ale wolę nie jechać krajową 173, tylko pobocznymi drogami. Pani w księgarni ma wszystkie mapy świata, z Grenlandią włącznie (mapę Marsa też by miała, gdyby była w sprzedaży), ale żeby ktoś z Lichtenstein 20km chciał się przejechać do Chemnitz to pierwsze słyszy… Świetnie, będę musiała znienawidzoną krajową pojechać. Zaczyna się podwójnie świetnie, bo startuję w złym kierunku: zjeżdżam z górki i zdążam wjechać na przeciwległą zanim orientuję się, że jadę w przeciwnym kierunku!!! Aghr!

Krajowa 173 to cała historia miłosna, która ciągnie się już od ponad tygodnia. Wjeżdżając do Niemiec obrałam ją sobie jako najkrótszą trasę do domu. Niestety, życie pokazało, że krajowe w Niemczech to nie to samo co krajowe we Francji, które są jednopasmówkami w świetnym stanie, rzadko uczęszczanymi przez auta a na dodatek z szerokim poboczem: idealne dla cyklistów, którym się śpieszy. Wystarczy spisać sobie numery dróg i dojedzie się wszędzie.

Krajowe w Niemczech, to wąskie dwupasmówki z *zerowym* poboczem, przez które co chwila przejeżdżają tiry i inne ciężarówki. Tylko odważ się wjechać na taką, a żadne jadące auto nie odmówi sobie przyjemności strąbienia cię. Kiedy wjechałam do Niemiec z Luxemburgu nie wiedziałam o tym i prawie dostałam zawału serca jadąc pierwszą krajową. Stąd też taka duża potrzeba map rowerowych.

Podążam więc wszystkimi dostępnymi ścieżkami rowerowymi i pobocznymi dróżkami, które pędzą równolegle do 173, okrążają ją, wymijają, przecinają nad i pod. A 173 jest uparta i stale się naprzykrza i podskakuje. Co myślę, że już jej uciekłam ta nagle zawraca ze zboczonego kursu by przywalić mi więcej i mocniej. Czasami pożera bowiem moje polne drogi i nie mam wyjścia, muszę przystanąć na jej warunki i podążać w rytm jej tirów, ciężarówek i traktorów.

Do Chemintz więc mapy nie mam i będę musiała 173 jechać. Pytanie polega teraz na tym, ile wielkich samochodów jestem w stanie ścierpieć. I przez jak długo. 20km…. To nie jest aż tak strasznie dużo, a przynajmniej wiem, że kurs mam „prosto przed siebie” więc dojadę w godzinę.

W Chemnitz jestem wg planu. Od czasu do czasu trochę pokropuje, ale ogólnie jest okej. Godzina 11sta. Głód zaciąga mnie pod jakąś budkę z małymi pizzami gdzie okazuje się, że przy okazji jestem pod ogromnym sklep z mapami. Tutaj mapy z Chemnitz do Dresdna również nie mają. Muszę kupić aż 3, by z ich skrawków skleić sobie samodzielnie „patch-mapę” (nowy kierunek w sztuce będę lansować!). Dochodzę do wniosku, że rejon Lichtenstein – Chemnitz – Dresdno jest totalnie nieuczęszczany przez rowerzystów i zaczynam się zastanawiać czy to nie jakiś rowerowy „Trójkąt Bermudzki”, gdzie rowerzyście giną w strasznych męczarniach, w okolicznościach owianych mgłą tajemnicy i zapomnienia i to dlatego region ten do dzisiaj nie został zrysowany na jednej mapie…

Mapy mam, robię jeszcze szybką przebieżkę po rynku i przed wyjazdem zahaczam o sklep, by kupić wodę i owoce. Jedziemy. Nie. Stop. Znowu głodna jestem. Okej, to jeszcze tylko szybka przerwa kanapkowa i będę mogła jechać. W czasie mojej przerwy obserwuję z niepokojem jak słońce stara się przebić przez chmury, które zaczynają gromadzić się i krążyć nade mną jak sępy. Wyjeżdżam o 14.

Do Dresdna mam 70km. W momencie kiedy wchodzę na rower zaczyna padać. Ooo nieeee!!! No ale trudno. Jedziemy. W Dresdnie mam nagrany nocleg (niech żyje CouchSurfing!), więc muszę dojechać. To znaczy, nie, NIC nie muszę – to jest najlepsze! – ale chcę. Będę mogła się bowiem tam przeprać, jeśli bardzo zmoknę to i wysuszyć a poza tym to luksusów spania na łóżku nie ma nawet jak porównywać do spania pod namiotem. Poza tym z Dresdna będę miała już tylko 250km!!! Jestem prawie w domu!

Za Chemnitz zaczyna się ulewa. Na ulicach zero żywej duszy. Jeszcze tylko z rozbiegu wpadam na rowerzystę pędzącego zygzakiem w samych kąpielówkach. Macham do niego z uśmiechem na twarzy i obydwoje zaczynamy szczerzyć do siebie zęby. Ale biedny wygląda! Pewnie wakacyjnie wygrzewał się nad jeziorem a tu mu się wakacje skończyły brutalnie!

Skręcam na wylotową za miasto. Pod dachem przydrożnego zakładu chowa się inny rowerzysta. Wgapia we mnie wzrok, ja w niego i w obopólnym porozumieniu kolarzy zaczynamy się do siebie uśmiechać i machać. Jest to tak radosne, że nie wiem czy to deszcz czy wysiłek na mózg mi padł, ale nawet nie widzę dobrze jego twarzy, tylko te ogromne, błyszczące się do mnie w kształcie banana białe zęby. Jego opalona, promieniująca twarz zostaje ze mną przez kilka kilometrów. Ach, powinnam była nigdzie nie jechać tylko przeczekać z nim ten deszcz pod tym dachem!

Ulewa rozkręca się na całego: z grzmotami i piorunami. Jestem przemoczona do suchej nitki (tzn. takowej nawet już nie posiadam). Bardzo dobrze. Skoro jestem już mokra, to przynajmniej nie mam już nic do stracenia: bardziej zmoknąć przecież nie mogę. A nie! Stop! Mój komputer! Nie wybaczę sobie jeśli coś mu się stanie! Szybki skręt pod dach przystanku autobusowego żeby sprawdzić stan rzeczy i okryć komputer workami. Jest okej: sakwy dobrze się spisują i na razie wszystko jest względnie suche. Ja zakładam na siebie pelerynę przeciwdeszczową. Wyglądam w niej jak fluorescyjny Upiór z Opery. Nie to, żeby peleryna miała mnie przed mokrym ochronić. Może jednak z nią przynajmniej nie będzie się ze mnie lało jakbym spod prysznica wyszła. Co w sumie też nie byłoby takie złe, jeśli pomyśleć o tych moich brudnych zębach: przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że się nie kąpię! Trzeba umieć łapać okazję! Trochę mniej podobają mi się jedynie moje „ekskluzywne” (w tym „nowoczesnym” znaczeniu tego słowa) baseny w moich butach…

Deszcz. 10km… 20… Przy 30tym zaczynam wariować, zwłaszcza, że wredna 173 ewidentnie podskakuje tak aby dostać w zęby! Świetnie, sama się o to prosiła! Wskakuję na nią ale z muzą tak głośną aby zagłuszyć wszystkie wymijające mnie auta. Jak gdyby to nie było wystarczające dodaję do tego specjalny wokal w wykonaniu Karoli: drę się na CAŁY głos, ale tak, że aż gardło boli (Michael w wersji reggae: I want you back! Aaaw! I want you back! OoooH!!! Baby!!! Aaaw!!! Baby! AAAW!!! Baby! AAAAAWWWW!!!) Gdyby ktoś przejeżdżał z otwartym oknem, mógłby się zapytać, czy tu dzieci ze skóry obdzierają… W momencie kiedy słów do piosenki mi brak, wymyślam ciemnym chmurom i zapodaję autorskimi wiązankami, których ze względu na cenzurę nie mogę tu niestety przytoczyć.

Godzina 16. Pada na całego. Czas zatem na małą przerwę techniczną na obiad. Siadam w jakimś przejściu między budynkami naprzeciwko szklanej witryny sklepu z okularami. Panie sprzedawczynie patrzą się na mnie wielkimi oczami i pokazują każdemu nowemu klientowi. Śmichichichy, ukradkowe spojrzenia: tak, też was widzę z tej strony! – macham każdemu nowemu przybytkowi w sklepie, mając nadzieję, że zostawią mnie w końcu w spokoju i pozwolą konserwę zjeść. Okej, już wiem jak się czują zwierzęta za kratkami: nigdy więcej nie idę do zoo.

Jestem z powrotem na rowerze jednak po kolejnych kilometrach w deszczu zaczyna być źle. Jestem przemarznięta do szpiku kości. Ręce mam tak skostniałe, że trudno mi się przerzutki zmienia. Staram się je rozruszać, ale wtedy jest jeszcze gorzej. Uczucie takie, jak gdyby ścięgna zamarzły i przy każdym ruchu przechodził po rękach dreszcz elektryczny. A wewnątrz to na pewno wszystko mi zamarzło. Jezu, no i na pewno się rozchoruję! Tylko tego mi brakowało! No nieee! Kiedy już tak dobrze mi szło i mogłam się do Wrocka na czas się wyrobić! Buuu! No dobra, w głowie robie szybki remanent wszystkich znanych mi sposobów na przeziębienie: dzisiaj będę musiała najeść się czosnku, wypić gorącą wodę z imbirem oraz spędzić pół godziny pod gorącym prysznicem a rano wypić moją kawą z dodatkową porcją cynamonu i imbiru.

Jadę dalej, nie mogąc się nadziwić, jaka jestem dzielna, że tak dalej w ten deszcz (tak, z samouwielbieniem też nigdy nie miałam problemów!). Rzeczywiście determinacja (oraz perspektywa gorącego prysznica) jest, więc nawet nie musicie mnie chwalić: sobie sama pierwszą nagrodę w tej kategorii przyznaję!

Do Dresdna dojeżdżam na 20. W końcu, po 80 km, przestaje padać (lepiej późno niż później, nie?). Jeszcze tylko dojechać do centrum i będę w domu. Miasto piękne. Takie ładne a ja jestem taka zmęczona i siły nawet nie mam żeby je zobaczyć!

Do Dirka (chłopak z CS) dojeżdżam po godzinie: z roweru zsiadam więc o 21. Nawet nie pamiętam jak ma wyglądać, bo na necie miałam tylko 15minut i przeglądnęłam tyle profilów, że wszystko już mi się miesza. Na umówionym skrzyżowaniu uśmiecha się do mnie dwóch chłopaków. Chwila, jakaś imprezka ma być i o tym nie wiem? Tak, jeden z chłopaków to Niemiec Dirk a drugi to inny surfujący u niego couchsurfer – Guillaume z Francji. Guillaume poprzedniej nocy dojechał do Dresdna (autem, rower ma w bagażniku) i spędził ją w aucie, gdyż na czas nie skontaktował się z żadnym członkiem CS. W domu biorę wymarzony prysznic i jemy przygotowaną przez Dirka idealną kolację rowerzysty: makaron z mięsnym sosem! Pycha!

Dirk udziela mi kilku rad rowerowych (też jeździ rowerem i to nawet po Polsce!) oraz pokazuje mi swoją kolekcję kreskówek: „Krecik”, „Bolek i Lolek”, „Wilk i Zając” i nawet kilka węgierskich, których nie było mi danych nigdy oglądnąć. Coś rozmawiamy o filmach i tych innych sprawach i okazuje się, że biedny Guillaume zupełnie nie wie, o co chodzi. I nie tyczy się to tylko radosnej komunistycznej spuścizny kulturalnej! Coś majaczę, jak to mam w zwyczaju, o tym, że chcę się stepowania nauczyć, odkąd w filmie widziałam Freda Astaire. Guillaume biedny myśli, że mówię o Redzie Astairze (aka Freddie Cruger) i chyba nie do końca wie, co to stepowanie… Jestem tym trochę zaskoczona, no ale reflektuję się i pytam ile ma lat (na oko daję mu 25):

- 21…?

- Oh…! Nie to, żebym była taka stara, ale ty dziecko jesteś! – wyrzucam z zaskoczeniem dla samej siebie ale i też z niemałą nutą zadowolenia, że to W KOŃCU nie ja jestem tą najmłodszą, która nic nie wie i o niczym nie słyszała.

Robię więc mu szybkie wprowadzenie w temat Freda Astaire, bo nie wyobrażam sobie wypuścić to dziecko z powrotem w dorosły świat bez uprzedniego uświadomienia…

Km: 118.55

Max: 65km/h

Czas: 6:44.10

Średnia prędkość: 17.6km/h

Całkowity dystans: 1163.23


Ivan z saudyjskiej mafii rosyjskiej spotkany w niemieckiej wsi.

Chemnitz

Ratusz

Żeby nie było, jest po europejsku, czyli wielojęzycznie.

Suszarka do rąk tylko dla zamężnych/żonatych.


Ratusz z windy centrum handlowego. W czasie moich 2 tygodni na rowerze ani razu nie musiałam uciekać się do natury: zawsze gdzieś znajdowałam "cywililzowaną" łazienkę.

Kanapka z tuńczykiem według pięciu przemian: pychoooota!

Las to jak zawsze skrót i jak zawsze pod górę.

Nastrojowe jak z obrazka przedwojennego.

To przed tym kościołem zaczęło padać a skończyło tuż przed Dresdnem.

Drzewa-mrówki.

Wjazd do Dresdna.

Miasto z widokami zapierającymi dech w piersiach.


Niestety byłam tak przemoknięta i zmęczona, że żadne zwiedzanie nie było mi w głowie.

Dojechałam, wykąpałam się, przeprałam. Tutaj razem z innym CouchSurferem (Guillaume z prawej) obmyślamy plan kolacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz