Na śniadanie świat serwuje mi górkę. Cwana była, ale ją zjechałam. Dobrze mi poszło (albo nie górka tylko pikuś to był?!) Po górce na śniadanie nadchodzi łagodne falowanie w górę i w dół. Bujam się tak, że aż miło przez około 30km. Jadę szczytem pasma gór/wzniesień. Przepiękne widoki, łatwa trasa: mogę odpocząć po wczorajszym ostrzejszym podjeździe. Tego mi trzeba było!
Dzisiaj ważny dzień: przejadę 1000. (tysięczny) kilometr. Ta podniosła chwila następuje w Plauen. Bałam się tylko, aby nie nastąpiła jak będę zjeżdżała 50km/h z góry, bo trudno się wtedy hamuje i łatwo to przejechać, ale mam szczęście i 1000 pojawia się na płaskim. Krótka przerwa: trzeba to uwiecznić na zdjęciu (znalezienie idealnego ujęcia zajmuje mi pół godziny). Moment ważny, ale również uzmysławia mi jak długo zajęło mi pokonanie tego dystansu i ile jeszcze przede mną.
Ehhh… jeszcze 500km albo jak znam życie dłużej… Boże, nie dojadę. Po co ja w ogóle na ten cholerny rower wsiadałam?! No przecież to oczywiste, że nie dojadę na czas! Rowerować mi się zachciało! Sama się o to prosiłaś, więc teraz cierp i płacz!
No ale dobrze, nie panikujmy. To w niczym nie pomoże. Obiektywnie oceńmy sytuację: mam jeszcze 5 dni (z wtorkiem łącznie: jest dopiero 11 rano) czyli mogę przejechać 1500km i lepiej dla Wrocławia, żeby leżał w tej odległości! A jeśli nie…? Wsiądę w pociąg albo, jeszcze lepiej, do taty zadzwonię i na pewno przyjedzie zebrać moje szczątki z trasy (kupienie biletu na pociąg mija się z celem zaoszczędzenia kasy na biletach lotniczych).
Nie załamujemy się więc i jedziemy dalej. Dojeżdżam do dużego miasta (którego nazwy teraz już nie pamiętam) i w którym nie ma kempingu. Jest za to schronisko młodzieżowe w mieście 5 km obok: Lichtenstein. Mam mapę ze ścieżkami rowerowymi tam prowadzącymi, dojadę więc w pół godziny. Ale nie! Nagle gubią mi się gdzieś rowerowe drogowskazy i muszę pytać o drogę.
Z 5km zrobiło mi się 25!!! I to jeszcze połowa krajową 173! Aghr!!! Jestem WŚCIEKŁA! Ale to tak, że pianę toczę! Problem ludzi udzielających wskazówek jest taki, że poruszają się oni autami. O rowerach czy ścieżkach w życiu nie słyszeli i kierują mnie jak auto: na „najszybszą” trasę, czyli okrężną obwodnicę i te sprawy. I tu dochodzimy do innego niemieckiego problemu: ten kraj został zbudowany pod auta. Wszystko jest tu dla i z myślą o autach. Na jezdniach nie ma pobocza. Trzeba jeździć chodnikami i rozjeżdżać nieszczęsnych przechodniów.
Przed Lichtenstein kończy mi się mapa. Nie miałam gdzie kupić następnej, ponieważ w mieścinach, przez które przejeżdżałam nawet piekarni nie było a co dopiero księgarni albo lądowałam na środku pól jadąc krajową. W księgarni poprzedniej nie mieli zaś następnego regionu. Bez mapy będzie ciężko. Teraz klaruje mi się do jakiej kategorii wydatków należy zakwalifikować mapy. Dotychczas wpisywałam je do „INNYCH” ale powinnam je przenieść do „SPRZĘTU”. Bez mapy, jak bez łańcucha, jechać nie można. Kaput. Bez szczoteczki do zębów („INNE”) można: po prostu jedzie się z brudnymi zębami. I to jest kolejna zaleta jazdy solo: nikomu to nie przeszkadza a oprócz tego bez stresu mogę zajadać się czosnkiem bez słuchania ustawicznego narzekania mojej mamy „o nie, czosnek jesz? Ale nie za dużo…” Tak, kocham czosnek – jest to obwieszczenie oficjalne. W te kilkanaście dni zjadłam już całe dwa i ten namiot, od którego czuć czosnkiem to MÓJ!!! A jak się komuś nie podoba, to spadówa!!!
Koło Lichetnstein wypytuje się o schronisko. Pani w centrum handlowym baaardzo chce mi pomóc, ale nie jest w stanie wytłumaczyć mi dokładnie po angielsku gdzie się ono znajduje. Ja jestem już zmęczona. Nie mam jakoś specjalnie dużo kilometrów na liczniku, ale moje morale jest na -10 i naprawdę nic mi się nie chce. Jeśli jeszcze mam gubić się w jakimś głupim mieście, to już lepiej rozbiję sobie namiot koło autostrady albo po prostu padnę tu i teraz w tym sklepie.
Do miasta w końcu dojechałam ale na tablicy informacyjnej ani słowa o schronisku. Koło mnie bandy pijących niemieckich nastolatków. Może lepiej nie będę pytać się ich o drogę… Pojadę po prostu prosto przed siebie i zobaczymy.
Już mam ruszać kiedy zatrzymuje się auto: to pani z centrum handlowego. Ściągnęła męża i auto. Mam jechać za nimi: zaprowadzą mnie pod schronisko. Kolejne auto które mnie prowadzi jak VIPa! Super! W 10min jesteśmy na miejscu.
Właściciel nie mówi po angielsku. Na szczęście w ośrodku jest świetnie mówiący po angielsku i niemiecku Rosjanin Ivan. Jest tu z grupą młodzieży z Uralu na 3-tygodniowym programie finansowanym przez jakąś organizację Niemiecką promującą język i kulturę Niemiec. Ivan pracuje jako nauczyciel historii, jest na 5-tym roku filozofii a później chciałby pisać doktorat z arabistyki. Cała jego rodzina jest w Arabii Saudyjskiej gdzie prowadzą konserwatorium muzyczne. Fajnie co?!
W schronisku jest, kupiony specjalnie na projekt, komputer z internetem. Mogę z niego skorzystać przez chwilę. Sprawdzam mejle. Siostra pyta się jak będę ostatnią prostą między Dresdnem a Wrocławiem jechać. To w końcu tylko 250km. CO?! Czy to prawda?! Żadnych więcej objazdów i dodatkowych kilometrów?! Zaraz, zaraz! To gdzie ja jestem? I gdzie jest Dresdno?! Googlemaps (stary, daję ci ostatnią szansę!)!!! Do Dresdna 100km! A potem rzeczywiście 250 z hakiem!
Światełko w tunelu!!!
Km: 104.57
Max: 75km/h
Czas: 6.09:22
Średnia prędkość: 17km/h
Całkowity dystans: 1044.68
Niemiecka wieś.
Oto co zagranica robi z człowiekiem. Przysięgam, że nie zastanawiałam się nad tym ani sekundy. Samo się tak zapisało!
Tysięczny kilometr zaszczyca swą obecnością miasto Plauen. Zero romantyzmu ja mówię!
Z górki na pazurki a potem trzeba będzie to odrabiać.
Niezłe cacko. Jak widać po czasie na zegarze, o godzinie 17 pada ostatnie zdjęcie. Potem, kiedy z 5km zrobiło się 25, byłam zbyt wściekła, żeby cokolwiek fotografować. Po ilości zdjęć można zatem wybadać moje samopoczucie danego dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz