Spisuję ten dzień w sobotę przed startem. Wieczorami zazwyczaj nie mam już czasu pisać (chodzę spać około 23, budzę się pomiędzy 6 a 7 rano) a rano zależy mi na jak najszybszym wyruszeniu. Pisać jednak z pamięci nie jest tak łatwo – powinnam na bieżąco się tym zajmować – gdyż każdy nowy dzień przesłania mi poprzedni. Jestem tak „tu i teraz” jak nigdy.
Rano na campingu poznałam innego rowerzystę, który oznajmił mi, że dojechanie z Polish (pod Trierrem) do Frankfurtu jest ”impossible”. Ja mu na to, że „impossible is nothing” (patrz: reklama Adidasa oraz mój dyplom z ESITu) i że dojadę. W końcu Googlemaps pokazało mi, że między Luxemburgiem a Frankfurtem jest 230km. 80 zrobiłam, mogę równie dobrze zrobić 140 jeśli wyjadę wcześniej.
Wyjechałam o 8.30 zostawiając w pośpiechu mój ręcznik na campingu. Póki jechałam doliną rzeki, było okej. Średnia prędkość 22km/h. Super. Pod górkę (dosłownie) zaczęło się później, kiedy musiałam odbić od rzeki Mosel i karnąć się przez góry do Menu. Jedna @*&$*#@ górka rozłożyła mnie na łopatki w 4 godziny. 10 km!!! Nie poddając się pojechałam jednak dalej. W jednej z mieścin w biurze informacji turystycznej poznałam baaaardzo miłą panią, która przypadkiem była w pracy po godzinach (18) i która dała mi za darmo kilka map ścieżek rowerowych (bez nich w Niemczech można zginąć) i zaproponowała, żebym rozbiła namiot u niej w ogródku i zjadła z nią kolację. Propozycja była bardzo kusząca, ale postanowiłam, że będę jechać do 20.
Tak też zrobiłam, gubiąc się oczywiście pod koniec i robiąc dodatkowe 10km jeżdżąc w kółko i próbując znaleźć trasę. Miałam wszystkie mapy świata ale trasy są oznakowane tak źle, że napiszę do tych, którzy się nimi zajmują i powiem im co o ich trasach myślę. Znaki często są mikroskopijne (5x5cm), poprzyklejane z tyłu drzew bądź pozasłaniane niewiadomo czym albo ich w ogóle nie ma.
Tak więc o 21 dalej nie miałam noclegu a boję się spać samej w lesie czy w polu. Samotny namiot z jedną damką stojącą obok jest kuszacym łupem. Ponadto, po prostu boję się wilków i takich innych (syndrom „Czerwonego Kapturka”?)…
Poszłam więc do tzw. Gasthause, który wcale nie był taki na gości otwarty … Jedyna dobra rzecz, to że oglądnęłam wiadomości na CNN, ponieważ każdy tłumacz, nawet jeśli żyje jak pustelnik na odludziu, powinien wiedzieć co się dzieje na świecie (to ze specjalną dedykacją dla pani Marteau i wcale nie oglądałam CNN bo był to jedyny kanał w języku, który rozumiem…).
Km: 113.88
Max: 58km/h
Czas: 7.18:36
Średnia prędkość: 15.5km/h
Na zdjęciu nie widać tak dobrze, ale na polu/winnicy napisana jest (kamieniami?) nazwa miasteczka "Merring".
Przepiękne, malownicze, rowerowe miasteczko nad rzeką. Nazwy nie pamiętam, ale jako iż leży na popularnej trasie rowerowej, co druga osoba byla tu na na dwóch kółkach, a cały handel składał się na zmianę ze sklepów z pamiątkami oraz lodziarni.
Tutaj jeszcze wszystko jest fajnie i kolorowo, bo się bujam w dole rzeki.
Zdjęcie tej latarnii zrobiłam tylko dlatego, że jak przeczołgałam się w końcu po tych górach, to byłam tak zmachana, że pomyślałam sobie: kurde mole, tyle się namęczyłam, że już mogę zrobić to cholerne zdjęcie, żeby nie poszło na marne.
Pani z informacji turystycznej. Następnego dnia jechała do Polski na Mazury. Aż mi wstyd było, że sama nigdy tam nie byłam i poprzysięgłam sobie, że się tam wybiorę PRONTO! No i patrzcie, znalazłam się tu szybciej i piękniej niż mogłam to sobie wymarzyć. Te słowa piszę właśnie spod Olsztyna, z Nowego Kawkowa - magiczne miejsce! Wracając jednak do pani, była przemiła i pogadałam sobie z nią dobrą godzinę. Zostałabym dłużej i na kolacji, gdyby kilometry mnie nie goniły!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz