sobota, 3 sierpnia 2013

Dzień 12

Koniec. Nigdzie dalej się nie ruszam

Ostatnie 75km i jestem w domu!

No, przynajmniej w Polsce. Zastanawiam się trochę nad pomysłem kontynuowania aż pod Obwód Kaliningradzki. Albo przynajmniej do Gdyni. No dobra, Międzyzdroje.

Nieee… moje mięśnie stanowczo się nie zgadzają. W momencie przekroczenia granicy Polski, nachodzi mnie nostalgia, serce wypełnia się afektem do kraju… Wróciłam, ojczyzno moja, i nigdzie się nie ruszam.

Niespodzianka! Wszystkie hotele w Świnoujściu są zajęte (a, taka tam ekstrawagancja na zakończenie trasy!), zmuszona jestem kierować się na kemping. Ał, szok kulturowy jest żywy i ma się dobrze! W czasie moich podróży po Europie zachodniej przyzwyczaiłam się, przyznaję, do pewnego standardu. Nic ekstra, naprawdę, tylko trawa, drzewa i namioty. Żadnych aut.

Musicie więc zrozumieć moje zaskoczenie, kiedy moim oczom pojawia się parking samochodów, z kilkoma namiotami upchniętymi tu i tam.

I nazywają to kempingiem!

No ale koniec, nigdzie dalej się nie ruszam. Zrezygnowana, rozstawiam namiot na znalezionych 2 wolnych metrach pomiędzy jakimiś autami. A ponieważ trasę zamknęłam, mogę się rozerwać gdzieś na mieście, daleko od tego koszmaru. Albo walnąć się na plaży i palcem małym nie ruszać.

Postanawiam plan wcielić w życie. Niestety, pomiędzy mną a morzem, strategicznie rozstawione co 10 metrów są lodziarnie. Postanawiam podjąć wyzwanie i spróbować ich wszystkich. Do czasu dotarcia na plażę, jestem już w dziesiątym miesiącu ciąży jedzeniowej, a słońca prawie ani widu ani słychu. Co tam, jutro też jest dzień!
Pora poddać lody próbie porą wieczorową!

Przebyta dzisiaj trasa:
Dystans: 76,29 km
Średnie tempo: 17,9 km
Czas jazdy: 4:15 h

Całkowity dystans: 1077,4 km

 Nie ma to emocji jak przekraczanie granicy...

Plaża o zachodzie.

I to by było na tyle.

piątek, 2 sierpnia 2013

Dzień 11

Zboczenie zawodowe

Kontynuuję szlakiem nadmorskich szklaków rowerowych północnych Niemiec. Ciągłe pedałowanie na mojej bryce zaczyna dać się odczuć: mój stan zmęczenia powoli acz skutecznie się pogłębia. Rowerowanie ustępuje raz po raz przystankom, w czasie których próbuję pozwolić krwiobiegowi dotrzeć do moich zgniecionych pośladków a lodom do brzuszka. Mam wrażenie, że poziom lodów w moim ciele wzrasta wykładniczo do kilometrów w udach.

Oprócz tego, nic do zgłoszenia, no chyba, że fakt, iż plaże zostały szturmem przejęte przez rowerzystów.

Podążam dzisiaj do mojego gospodarza, Marc’a, urzędującego w Greifswald. Droga prowadzi przez Stralsund, co oznacza, że albo będę jechać po drogie szybkiego ruchu nie dla rowerów, albo po starej drodze z kostki brukowej.

Postanawiam, że moje pośladki są za delikatne na kostkę i pędzę szosówką. Do czasu! Drogę zajeżdża mi auto, z którego wybiega z pianą na ustach „zatroskany kierowca”. Przez 5 minut wykrzykuje na mnie wszystkie nieszczęścia, które rzekomo mogły mnie spotkać z powodu jazdy zakazaną drogą. Jest kierowcą karetki i zboczenie zawodowe sprawia, że jest chyba trochę przewrażliwiony. Nie twierdzę, że nie ma racji, oczywiście, ale jestem pewna, że równie głęboko by do mnie przemówił nie wykrzykując na mnie swoich płuc. No dobra, dobra, pojadę brukowcem…

Na 10 kilometrów przed celem wyjeżdża po mnie Marc aby dotrzymać mi towarzystwa na ostatnich kilometrach. Chłopak jest cudownym gospodarzem i zatwardziałym podróżnikiem. Tak się rozentuzjazmował przejezdną cyklistką (czyli, że mną), że opóźnił o dzień własny wyjazd na żaglowce, tylko po to, aby mnie ugościć. No proszę, to się nazywa zapał!

Dojeżdżamy do domu, wskakuję pod prysznic, Marc zasiada za gary (ja mu mentalnie pomaga) i kończymy na pysznej kolacji i opowieściach podróżniczych. Jestem natchnięta! A czy wspominałam już, że chłopak jest niezłym atletą? Chcę być taka sama jak dorosnę!

Przebyta dzisiaj trasa:
Dystans: 121,65 km
Średnie tempo: 18,6 km
Czas jazdy: 6:32 h

Całkowity dystans: 1001,2 km

Nadmorskie marzenia...

Rowerowcy: przybyli, zdobyli.

Chce się walnąć i tyłka już nie ruszać...

Jedzie się okej.

Do czasu zawitania kostki brukowej.

Przez długie i bolesne kilkadziesiąt kilometrów.

I to by było na tyle.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Dzień 10

Dzień po

Chyba nie wspomniałam, ale ja nie gawarju pa niemiecki a Tarik jeszcze uczy się swojego angielskiego. Wspomagamy się więc w dużym stopniu językiem migowym, onomatopejami i rysunkami.

Rano dołączają do nas dwie pozostałe CouchSurferki, które spędzały u Tarika noc na grupowe śniadanie. 5*** gościnność. Kocham podróżowanie.

Wyruszam niedługo potem do radosnego landu nadmorskiej błogości, wakacyjnych przyjemności i szczęśliwych wczasowiczów. Malownicze widoki, słońce otulające moją skórę, ciepły powiew wiatru schładzający mój spocony oddech. Z morzem po jednej a niczym-Amazońskim lasem po drugiej, wydawać by się mogło żem w Niebie. A jam jednak tylko w Niemczech.

Jako iż wszyscy są nastrojach czilałtowo-wypoczynkowych, łatwo się zapałętać w jakąś rozmowę za każdym razem kiedy zatrzymuję się na przerwę. Wykorzystuję przyjazną atmosferę aby poprosić o nasmarowanie pleców za każdym razem kiedy wybija godzina odświeżenia kremu przeciwsłonecznego.  A co tam pokazanie kawałka gołych pleców obcym kiedy wszędzie wokół plaże nudystów. Tak naprawdę tom za grubo ubrana na okolicę.

Przebyta dzisiaj trasa:
Dystans: 75,76 km
Średnie tempo: 17,4 km
Czas jazdy: 4:20 h

Całkowity dystans: 879,5 km

Grupowe śniadanko.

Sea, sex and sun!

Nadmorskie klimaty...

...czy amazoński las równikowy?

Sea, bike and sun!

Pasy szybkiego ruchu dla pojazdów niezmechanizowanych.

I to by było na tyle.

środa, 31 lipca 2013

Dzień 9

Dzień po

Jako iż hotel jest jedną wielką niebudzącą zaufania norą z oknami, z łóżka wyskakuję jak nowo-narodzona żeńska wersja Chrystusa. Dziura w nodze? Jaka dziura?! JAKA NOGA?!!
Chcę się stąd wynosić jak najszybciej. No i muszę naprawić mój rower przed południem, jeśli mam dojechać do dzisiejszego miejsca przeznaczenia.

Szczęśliwie udaje mi się znaleźć w okolicy warsztat rowerowy. Niestety, obsługa nie mówi w żadnym innym języku żywym a ja nie jestem w stanie wytłumaczyć im jak bardzo potrzebuję obsługi w trybie pilnym. Na szczęście żona właściciela jest polką, więc coś mi tam dopinguje: dwie godziny i będzie naprawione. Niestety, pokrewieństwo polskie nie procentuje żadną sąsiedzką zniżką. Zastanawiam się nawet, czy nie zostałam dodatkowo opodatkowana cłem na paszport „Made in Poland”. Pfff…

W końcu udaje mi się zostawić Hamburg dla radośniejszych łąk i wód: morza! Asfaltowe drogi po ciuchu zamieniają się w sielskie ścieżki, zabudowa przemysłowa rozpływa się by ustąpić miejsca żółtemu morzu zboża.

Moja noga trochę boli, opatrunek idzie przez połowę piszczeli i zaczyna się za niego zabierać piasek. Z każdym ruchem mięśni czuję, że mięso wokół rany się rozdziera. Apetyczne... Oczywiście to nic w porównaniu z opalenizną w kratki, którą będę miała po zdjęciu opatrunku... ale skoncentrujmy się na jednej sytuacji awaryjnej na raz.

Moja droga zabiera mnie do nadmorskiej miejscowości Wismar, w której czeka na mnie gospodarz CouchSurfing. Serio, ludzie, jeżeli jeszcze się zastanawiacie, po co podróżować, to Wam powiem: dla ludzi spotykanych na drodze. Uprzejmość, czysta i bezinteresowna, której udzielają mi obcy na każdym kroku jest powodem do życia.

Tarik wyjeżdża po mnie na jedną z pomniejszych dróg – pamiętajmy, że akcja rozgrywa się w epoce gdzie internet na komórkę jest drogi i limitowany – i wspólnie kończymy moją 120-kilometrową dniówkę. W domu jedną z kanap zajmują dwie inne CouchSurferki, ale wybyły gdzieś na wieś, więc chata nasza. W menu na wieczór: wino podawane z konwersacją, zamoczone w tarasie z widokiem, serwowane z muzyką na boku. Komary na życzenie.

Przebyta dzisiaj trasa:
KM: 120,32 km
Czas jazdy: 6h55
Średnia prędkość: 19,3 km/h

Całkowity dystans: 803,42 km

Śniadanie pt. biorę co jest.

Warsztat obsługujący w języku polskim.

Powrót do zieleni.

I do moich ulubionych wiatraków (trauma dalej jest).

Wismar 2013.

Winko wieczorową porą.

I to by było na tyle.

wtorek, 30 lipca 2013

Dzień 8

Królewicz na białym… aucie

Nie chcę jechać. Jestem zmęczona. Spędziłam super dzień z koleżanką. Chcę zostać. Najlepiej w łóżku. Ale droga woła, a kiedy ta za Tobą płacze, ani waż się jej odmówić.

Żegnam się z Mimmi i zostawiam ją za horyzontem (jak zową dzisiaj ciepłe kołderki hotelowe…).

Jestem gotowa do boju, full on, nic mnie nie powstrzyma. Szybuję pustymi drogami. Zero aut, ulice całe moje a asfalt gładki… Jestem Królową Szos. Boginią.

Jeśli jeszcze tylko te moje rowerowe rękawiczki by mi się nie odpinały ciągle… Usiłuję więc zapiąć prawą mitynkę lewą rączką (spoko, wiem co robię). Zabójczy błąd, jak się szybko okazuje: ręka, którą trzymam kierownicę obsuwa mi się, tracę kontrolę nad bryką i wpierniczam się prosto w auto. Na szczęście zaparkowane, bez właściciela w polu widzenia, cierpi tylko jego boczne lusterko. Rower i ja, natomiast, rozsmarowujemy się po całej ulicy, jak długa i szeroka.

Trochę jestem poobijana, ale da się przeżyć. Bardziej niepokoi mnie „jajko”, które zdaje się wyrastać z mojej piszczeli. Biorąc pod uwagę, że pojazd mam roklekotany na całej ulicy, mój niemiecki jest nieistniejący a znajomości lokalnych ośrodków medycznych nie posiadam w ogóle, fakt wywabienia z tarapatów przez królewicza w białym wozie można więc uznać za naprawdę dobrą karmę. Królewicz, bowiem, nie tylko odkleja mój rower z asfaltu: zawozi mnie do szpitala i robi za tłumacza ustnego (jest Polakiem!). Piszczelowe „jajko” okazuje się być czymś, co się zapodziało w mojej mięsinie. Oczywiście, patrząc teraz na to przez pryzmat zdjęć, widzę, że było śmiesznie MAŁE. Zapewniam jednak, że bolało równie bardzo, jak gdyby mi byli nogę odrąbali.

Po wyciągnięciu ciała obcego przez lekarza, jestem gotowa do drogi. Tyle, że bez roweru, bez hotelu, jedynie z numerem królewicza w komórce.

Łóżko udaje mi się szczęśliwie znaleźć: w jakiejś melinie zwanej hotelem, no ale dach nad głową jest. Po kilku bezowocnych próbach ustawienia spotkania by odebrać rower, opadła z sił, padam, tak jak stoję, na łóżko, z brzuszkiem wypełnionym czym tam chata bogata. Aż w końcu dzwoni! Rower ma do mnie dojechać o 19. Czyli wcale nie chce go sobie przywłaszczyć i wcale nie mam skończyć na poboczu drogi w walce o stopa. Słodko!

Po odebraniu roweru idziemy na drinki, kolację i długo rozważamy o różnicach pomiędzy tu i tam: Polską, Francją i Niemcami. Nie pamiętam już o czym jeszcze gadamy, ale zostają przyrzeczone jakieś odwiedziny, tu, lub tam…

Przebyta dzisiaj trasa.
KM: 11,04 km
Czas jazdy: 0:39 h
Całkowity dystans: 683,1 km

Królowa Szos.

Takie małe a takie wredne.

Rekord na dystansie. I to by było na tyle.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Dzień 7

Naciśnij pauzę. Włącz “Hamburg”.

Przerwa.

Ale super! Szczególnie, że 600km daje człowiekowi w dupę i naprawdę chce mu się na niej spocząć. A jeszcze szczególniej, jeśli ktoś kogo lubisz dołącza się do ciebie na wakacyjnej pauzie! Ahhh... to uczucie radości kiedy po tygodniu spędzonym w puszczy dostrzegasz na drodze znajomą twarz: trzeba tego doświadczyć aby zrozumieć. A to i tak tylko początek!

Wspaniałą zaletą aktywności fizycznej (i tej rekreacyjnej i tej zawodowej) jest to, że sprawia, że docenia się o wiele bardziej komfort codziennego życia. Trzeba uzupełnić paliwo w ciele, więc jedzenie uwodzi zmysły: zapachy są bardziej intensywne a smaki pełniejsze. Posiłek z drugim człowiekiem w ładnym miejscu okazuje się spełnieniem marzeń. Usiądnięcie (albo rzeczownik odczasownikowy od „usiąść”) zmęczonym ciałem na czymkolwiek jest prawdziwym luksusem a leniwy spacer po mieście klasyfikuje się do kategorii masażu na całe ciało. A to wszystko w towarzystwie kręconych lodów, no bo prziecież jest lato a poza tym ciągle jesteś głodna...

I tak też dokładnie spędziłyśmy nasze wspólne 1-dniowe wakacje z Mimmi. Przebierałyśmy nogami tylko po to, żeby zmienić współrzędne z kafejki na park, na rynek, na miejską plażę i dotrzeć do koktajli. Z ławki na trawkę i do hamaka.

To był naprawdę super dzień. Dzięki Mimmi

Śniadanko pierwsza klasa.

Hamburg i słynny park z fontannami.

Ławka, trawa, kamol - obolały nie wybrzydza.


Rathaus.

niedziela, 28 lipca 2013

Dzień 6

Prosto. Kurna. Do. Celu.

Wyjechałam. Zapadało. Dojechałam.

Przebyta dzisiaj trasa:
KM: 110,57 km
Czas jazdy: 5h03
Średnia prędkość: 21,8 km/h

Całkowity dystans: 627,1 km

WarmShowerowe śniadanie u Jutty.

Prosto...

...w...

...las.

I to by było na tyle.

sobota, 27 lipca 2013

Dzień 5

Rozluźniamy pośladki

Wczoraj pisałam, że podekscytowana odgrzebanymi wspomnieniami, jak stałam tak wszystko rzuciłam i pojechałam karnąć się po Turcji. Dzisiaj natomiast mogę dodać... Tajlandię do listy krajów, które odwiedziłam na bicyklu...

Trzy lata minęły, a jam dopiero na 5. dniu mojej 2013-wyprawy.

Niektórzy nazwą to „wiecznym odkładaniem na później”... „złym zarządzaniem czasem”... „jeszcze gorszą umiejętnością bloggowania”...Ja to bym raczej powiedziała, że „wprost przednio jeżdżę na dwu-śladzie (a nieco gorsze wyniki osiągam w pisaniu)”.

Po nocy niekończączej się dyskusji z moim męskim klonem i niewystarczającej ilości snu, zostałam przywitana królewskim śniadaniem. Tak bardzo nie chciałam opuszczać tych wspaniałych ludzi, że śniadanie zaczęło przęciągać się w obiad (że nie brunchujemy, znaczy?!).

Ruszyłam w konću mój jeden ślad i wybyłam na niemiecką prowincję. Tak naprawdę to nic ciekawego do zdania nie mam, poza tym, że po zielono-monotonnych 133 km dotarłam do Bremen. Zmęczona i spragniona, zatrzymałam się w sklepie po piwo. Niepierwszej świeżości i z butelką alkoholu w ręce, okazałam się hitem wśród lokalnego elementu bezdomnego. Zagadał do mnie bywalec lokalu i zaczęliśmy rozmawiać o życiu poza konwencjami społecznymi, na rozerze, wolni by pojechać gdzie nam się tylko podoba. Ciekawe jak odpowiedni kontekst społeczny (a raczej jego brak) pomaga mi rozluźnić pośladki...

Skoczyłam po jeszcze jedną butelkę (wina) i udałam się do mojej gospodyni WarmShowers, Jutty, która czekała na mnie z pyszną kolacją.

Przebyta dzisiaj trasa:
KM: 133,86 km
Czas jazdy: 6h55
Średnia prędkość: 19,3 km/h

Całkowity dystans: 561,5 km

Brunch z .przyjaciółmi.

A to to, to co?

Ja i mój osobisty klon.

Zielono, zielono... nudno...

Bremen dzisiaj...

Bremen wczoraj...

I to by było na tyle.

piątek, 26 lipca 2013

Dzień 4

Królewicz na białym... rowerze

Dzień czwarty wypełniony był zbyt dużą ilością wrażeń, nawet jak dla mnie. Na wszystkich poziomach.

Zacznijmy od sprawy tak niewinnej jak ten wpis. W razie gdyby nie było to oczywiste, chociaż dla tych, którzy śledzą ten blog jest to jasne: nie spisuję moich rowerowych historii na bieżąco. Nielicznymi razy rzeczywiście mi się to udało, ale cudem gdyż moje rowerowe wypociny zazwyczaj rodzę będąc z powrotem w domu. Czasami zaraz po, kiedy moja pamięć jeszcze świeża, czasami dopiero po roku, kiedy w końcu udało mi się uspokoić i postanawiam, że mogę pokazać światu zdjęcia nawet jeśli z tyłu nie ma kontekstu historycznego (zresztą, kto dzisiaj jeszcze czyta?!). Sezon 7. spisuję, raz jeszcze, rok później. Jak? Procedura polega na przeglądaniu i wybieraniu najlepszych zdjęć na stronę a następnie na kapitalizowaniu wspomnień, które odkopały one z niepamięci.

Oglądając zdjęcia, przeniosłam się do przeszłości tak realistycznej jak teraźniejszość. Cofnęłam się myślą do zapomnianego, przypomniałam sobie przygodę, podniecenie... Przypomniało mi się, że po kolacji konwersacja zaczęła dryfować w kierunku rowerowania (zdziw?) i, że Halbe zaczął pokazywać nam zdjęcia i opowiadać o wyprawie do Turcji. Przypomniało mi się jaka byłam zaczarowana oglądanymi niecodziennymi krajobrazami, naturą, zabytkami... Odżyły mi w pamięci anegdoty Halbe o dziko pasących się psach oraz nigdy-niekończącym strumieniu herbaty tak chętnie proponowanej przez lokalnych mieszkańców. Wszystko tom a szczególnie myśl o udaniu się do Turcji, wywołało we mnie ponowny przypływ adrenaliny. Tak jak wtedy, rok temu, na tej kolacji u Halbe. Przypomniała mi się również na pół-pijana przysięga jaką wtedy podjęłam sama ze sobą (było późno i byłam naprawdę ledwo-ciepła), iż następną moją podróż odbędę w Turcji właśnie...!

Kiedy odżyły we mnie te wszystkie wspomnienia i emocje, tak się podekscytowałam, że jak stałam tak wszystko rzuciłam! Ogarnęłam bilety lotnicze, kraj, możliwe trasy oraz wakacje w pracy i zaledwie 1 miesiąc później lądowałam w gorętszej-niż-piekło Ankarze i wyruszałam w trasę przez Turcję (sezon 8: Ankara – Istnabuł).

No i tak teraz spisuję mój 4 dzień 7. sezonu rowerowania 1-2 lata później...

Oczywiście, im dłużej się zwleka tym pamięć bardziej kaleka. Jestem więc ograniczona do pamięci zapisanej w zdjęciach... Oby tych przynajmniej było sporo, bo dzień ten był naprawdę przełomowy!

Odcinek 4. składał się z:
- wyjechaniu w moje znane nieznane; 
- złapaniu kapcia 5 km po starcie, tuż przed wybuchem ulewy;
- bycia wybawioną z opresji przez królewicza na lśniącym rowerze;
- wpadnięciu na Halbe na 125. kilometrze trasy;
- spokatniu mojego KLONA, mojego DOKŁADNIE-IDENTYCZNEGO ja albo mojego odseparowanego w przeszłości bliźniaka syjamskiego, w wersji męskiej: Leo!

Ciąg dalszy kiedy indziej...

Przebyta dzisiaj trasa:
Dystans: 135,08 km
Czas jazdy: 7h00
Średnia prędkość: 19,2 km/h

Całkowity dystans: 427,6km

 Dzień rozpoczął się niepozornie.
 Ja wyruszłam w swoją drogę a Halbę w swoją.

Po zaledwie kilku skrętach musiałam wymienić dętkę.

Ponownie niczego się nie nauczyłam, 
gdyż tam gdzie rower do góry nogami i cyklistKA, tam i znajdzie się królewicz!
A po wzmacniającej przękąsce...

...królewicz postanowił odprowadzić mnie te kilkadziesiąt kilometrów.
Przez knieje i moczary...

... po grodziska i kaszetele...

...wprost do knajpy na obiad!

Nasze drogi rozeszły się gdzieś w puszczy.

Lecz rychło spotkałam znajomą mi twarz (Halbe, zapodaj tym zdjęciem!).

Noc (jakże krótką!!!) spędziłam na niekończącym niedowierzaniu:
znalazłam swój męski odpowiednik: Karolinę w wydaniu Leo!!!

I to by było na tyle.