Dzień po
Jako iż hotel jest jedną wielką niebudzącą zaufania norą z oknami, z łóżka wyskakuję jak nowo-narodzona żeńska wersja Chrystusa. Dziura w nodze? Jaka dziura?! JAKA NOGA?!!
Chcę się stąd wynosić jak najszybciej. No i muszę naprawić mój rower przed południem, jeśli mam dojechać do dzisiejszego miejsca przeznaczenia.
Szczęśliwie udaje mi się znaleźć w okolicy warsztat rowerowy. Niestety, obsługa nie mówi w żadnym innym języku żywym a ja nie jestem w stanie wytłumaczyć im jak bardzo potrzebuję obsługi w trybie pilnym. Na szczęście żona właściciela jest polką, więc coś mi tam dopinguje: dwie godziny i będzie naprawione. Niestety, pokrewieństwo polskie nie procentuje żadną sąsiedzką zniżką. Zastanawiam się nawet, czy nie zostałam dodatkowo opodatkowana cłem na paszport „Made in Poland”. Pfff…
W końcu udaje mi się zostawić Hamburg dla radośniejszych łąk i wód: morza! Asfaltowe drogi po ciuchu zamieniają się w sielskie ścieżki, zabudowa przemysłowa rozpływa się by ustąpić miejsca żółtemu morzu zboża.
Moja noga trochę boli, opatrunek idzie przez połowę piszczeli i zaczyna się za niego zabierać piasek. Z każdym ruchem mięśni czuję, że mięso wokół rany się rozdziera. Apetyczne... Oczywiście to nic w porównaniu z opalenizną w kratki, którą będę miała po zdjęciu opatrunku... ale skoncentrujmy się na jednej sytuacji awaryjnej na raz.
Moja droga zabiera mnie do nadmorskiej miejscowości Wismar, w której czeka na mnie gospodarz CouchSurfing. Serio, ludzie, jeżeli jeszcze się zastanawiacie, po co podróżować, to Wam powiem: dla ludzi spotykanych na drodze. Uprzejmość, czysta i bezinteresowna, której udzielają mi obcy na każdym kroku jest powodem do życia.
Tarik wyjeżdża po mnie na jedną z pomniejszych dróg – pamiętajmy, że akcja rozgrywa się w epoce gdzie internet na komórkę jest drogi i limitowany – i wspólnie kończymy moją 120-kilometrową dniówkę. W domu jedną z kanap zajmują dwie inne CouchSurferki, ale wybyły gdzieś na wieś, więc chata nasza. W menu na wieczór: wino podawane z konwersacją, zamoczone w tarasie z widokiem, serwowane z muzyką na boku. Komary na życzenie.
Chcę się stąd wynosić jak najszybciej. No i muszę naprawić mój rower przed południem, jeśli mam dojechać do dzisiejszego miejsca przeznaczenia.
Szczęśliwie udaje mi się znaleźć w okolicy warsztat rowerowy. Niestety, obsługa nie mówi w żadnym innym języku żywym a ja nie jestem w stanie wytłumaczyć im jak bardzo potrzebuję obsługi w trybie pilnym. Na szczęście żona właściciela jest polką, więc coś mi tam dopinguje: dwie godziny i będzie naprawione. Niestety, pokrewieństwo polskie nie procentuje żadną sąsiedzką zniżką. Zastanawiam się nawet, czy nie zostałam dodatkowo opodatkowana cłem na paszport „Made in Poland”. Pfff…
W końcu udaje mi się zostawić Hamburg dla radośniejszych łąk i wód: morza! Asfaltowe drogi po ciuchu zamieniają się w sielskie ścieżki, zabudowa przemysłowa rozpływa się by ustąpić miejsca żółtemu morzu zboża.
Moja noga trochę boli, opatrunek idzie przez połowę piszczeli i zaczyna się za niego zabierać piasek. Z każdym ruchem mięśni czuję, że mięso wokół rany się rozdziera. Apetyczne... Oczywiście to nic w porównaniu z opalenizną w kratki, którą będę miała po zdjęciu opatrunku... ale skoncentrujmy się na jednej sytuacji awaryjnej na raz.
Moja droga zabiera mnie do nadmorskiej miejscowości Wismar, w której czeka na mnie gospodarz CouchSurfing. Serio, ludzie, jeżeli jeszcze się zastanawiacie, po co podróżować, to Wam powiem: dla ludzi spotykanych na drodze. Uprzejmość, czysta i bezinteresowna, której udzielają mi obcy na każdym kroku jest powodem do życia.
Tarik wyjeżdża po mnie na jedną z pomniejszych dróg – pamiętajmy, że akcja rozgrywa się w epoce gdzie internet na komórkę jest drogi i limitowany – i wspólnie kończymy moją 120-kilometrową dniówkę. W domu jedną z kanap zajmują dwie inne CouchSurferki, ale wybyły gdzieś na wieś, więc chata nasza. W menu na wieczór: wino podawane z konwersacją, zamoczone w tarasie z widokiem, serwowane z muzyką na boku. Komary na życzenie.
Przebyta dzisiaj trasa:
KM: 120,32 km
Czas jazdy: 6h55
Średnia prędkość: 19,3 km/h
Całkowity dystans: 803,42 km
Czas jazdy: 6h55
Średnia prędkość: 19,3 km/h
Całkowity dystans: 803,42 km
Śniadanie pt. biorę co jest.
Warsztat obsługujący w języku polskim.
Powrót do zieleni.
I do moich ulubionych wiatraków (trauma dalej jest).
Wismar 2013.
Winko wieczorową porą.
I to by było na tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz