Królewicz na białym… aucie
Nie chcę jechać. Jestem zmęczona. Spędziłam super dzień z koleżanką. Chcę zostać. Najlepiej w łóżku. Ale droga woła, a kiedy ta za Tobą płacze, ani waż się jej odmówić.
Żegnam się z Mimmi i zostawiam ją za horyzontem (jak zową dzisiaj ciepłe kołderki hotelowe…).
Jestem gotowa do boju, full on, nic mnie nie powstrzyma. Szybuję pustymi drogami. Zero aut, ulice całe moje a asfalt gładki… Jestem Królową Szos. Boginią.
Jeśli jeszcze tylko te moje rowerowe rękawiczki by mi się nie odpinały ciągle… Usiłuję więc zapiąć prawą mitynkę lewą rączką (spoko, wiem co robię). Zabójczy błąd, jak się szybko okazuje: ręka, którą trzymam kierownicę obsuwa mi się, tracę kontrolę nad bryką i wpierniczam się prosto w auto. Na szczęście zaparkowane, bez właściciela w polu widzenia, cierpi tylko jego boczne lusterko. Rower i ja, natomiast, rozsmarowujemy się po całej ulicy, jak długa i szeroka.
Trochę jestem poobijana, ale da się przeżyć. Bardziej niepokoi mnie „jajko”, które zdaje się wyrastać z mojej piszczeli. Biorąc pod uwagę, że pojazd mam roklekotany na całej ulicy, mój niemiecki jest nieistniejący a znajomości lokalnych ośrodków medycznych nie posiadam w ogóle, fakt wywabienia z tarapatów przez królewicza w białym wozie można więc uznać za naprawdę dobrą karmę. Królewicz, bowiem, nie tylko odkleja mój rower z asfaltu: zawozi mnie do szpitala i robi za tłumacza ustnego (jest Polakiem!). Piszczelowe „jajko” okazuje się być czymś, co się zapodziało w mojej mięsinie. Oczywiście, patrząc teraz na to przez pryzmat zdjęć, widzę, że było śmiesznie MAŁE. Zapewniam jednak, że bolało równie bardzo, jak gdyby mi byli nogę odrąbali.
Po wyciągnięciu ciała obcego przez lekarza, jestem gotowa do drogi. Tyle, że bez roweru, bez hotelu, jedynie z numerem królewicza w komórce.
Łóżko udaje mi się szczęśliwie znaleźć: w jakiejś melinie zwanej hotelem, no ale dach nad głową jest. Po kilku bezowocnych próbach ustawienia spotkania by odebrać rower, opadła z sił, padam, tak jak stoję, na łóżko, z brzuszkiem wypełnionym czym tam chata bogata. Aż w końcu dzwoni! Rower ma do mnie dojechać o 19. Czyli wcale nie chce go sobie przywłaszczyć i wcale nie mam skończyć na poboczu drogi w walce o stopa. Słodko!
Po odebraniu roweru idziemy na drinki, kolację i długo rozważamy o różnicach pomiędzy tu i tam: Polską, Francją i Niemcami. Nie pamiętam już o czym jeszcze gadamy, ale zostają przyrzeczone jakieś odwiedziny, tu, lub tam…
Aż chciałoby się dołączyć, tez tak chcę!!
OdpowiedzUsuńna 11km to ja zawsze chętna jestem :) , ale nie z ciałem obcym w nodze . Szacun
OdpowiedzUsuń